niedziela, 23 sierpnia 2015

Na tropach „Lasa”

„Żołnierze wyklęci” to ostatnio bardzo popularny temat. Lata powojenne ukazywane są najczęściej w czarno-białych kolorach. Po jednej stronie antykomunistyczne podziemie, po drugiej resort bezpieczeństwa. Wydawać by się mogło, że cały świat orbitował wokół tych dwóch biegunów. Mi jednak nie dawała spokoju myśl, że przecież musieli być jacyś ludzie, którzy wyrwali się z tej orbity. Zdumiewało mnie, że zwykły człowiek może być zepchnięty na margines, że o życiu chłopa w powojennej Polsce możemy wiedzieć mniej niż o tym z czasów średniowiecza. Dlatego chciałem, by w tym artykule przemawiał przede wszystkim zwykły człowiek, który nie jest uwikłany w wielką historię i który nie chce mieć z nią nic wspólnego, chociaż ona sama niejednokrotnie puka do jego drzwi.
Artykuł ukazał się w numerze 1(52)/2013 magazynu "Kurpie".



      Podnosząc się z łóżka 21 kwietnia 2010 roku nie zaprzątałem sobie głowy tym, którą nogą mam wstać. Jakkolwiek bym to zrobił, dzień i tak zapowiadał się dobrze. Wiosna od rana wzięła się do roboty, a ja do pracy miałem na popołudnie. Alternatywa była taka: albo wyleguję się w łóżku do dwunastej, pławiąc się w promieniach słońca, albo jadę do „Wrzosu”. Gdybym wybrał pierwszą możliwość, ten artykuł być może nigdy by nie powstał. Wsiadłem więc w samochód i ruszyłem do Wojciechowic. Ale może zacznijmy od początku...
Rok 2010 był czasem, w którym tylko jeden historyczny temat chodził mi po głowie – podziemie antysowieckie na Kurpiach. Najnowsza historia jakoś nigdy wcześniej mnie nie pociągała, ale cóż, nie zna się dnia ani godziny; przeróżne zainteresowania spadają czasem na człowieka jak grom z jasnego nieba i trzeba się z tym pogodzić (vide mój artykuł w pięćdziesiątym numerze „Kurpiów”). Tu jednak istotny był jeszcze jeden czynnik. Otóż Gleba – wieś, z której pochodzę, była po wojnie świadkiem wielu interesujących historii. To naturalne, że dzieje miejsc, które się zna, do których się wraca, fascynują dużo bardziej niż losy obcych królestw, nawet gdyby ociekały one złotem.
Dziś coraz więcej mówi się o „żołnierzach wyklętych”. Ale dlaczego poświęca im się tak wiele uwagi, skoro są „wyklęci”? – zapyta ktoś, komu temat jest zupełnie obcy. Otóż jest to współczesne określenie żołnierzy podziemia niepodległościowego, nad którymi w czasach PRL-u zapuszczono kurtynę milczenia. Wówczas byli oni „wyklęci”, ale po upadku realnego socjalizmu w Polsce, zaczęto ich rehabilitować i nazywać... żołnierzami wyklętymi, choć jak wiemy, wyklęci obecnie nie są, a niektórzy są wręcz gotowi uznać ich za świętych. Innymi słowy: „żołnierze wyklęci”, to partyzanci i żołnierze, którzy w czasach PRL-u byli wyklęci, a dziś już nie są wyklęci, ale żeby podkreślić to, że niegdyś byli wyklęci, nazywa się ich wciąż wyklętymi. Uff…! No cóż, nie jest to moim zdaniem najszczęśliwsze określenie. Lepiej jest według mnie mówić o podziemiu antysowieckim albo o partyzantce antysowieckiej. Są to określenia, które przetrwają każdą polityczną modę.
Zostawmy może już jednak te semantyczne rozterki i przejdźmy do rzeczy. Postacią, na której ogniskowały się moje zainteresowania był Józef Kozłowski, posługujący się w różnych okresach swojego życia pseudonimami: „Las”, „Vis”, „Stary” i „J. Kawecki”. Urodził się 19 marca 1910 roku na Łotwie. Pracował na Wileńszczyźnie jako gajowy. Od 1940 roku działał w konspiracji niepodległościowej. W końcu 1943 roku, w czasie okupacji niemieckiej, trafił do białoruskiej formacji policyjnej (być może został tam skierowany przez swoich przełożonych z AK), której zadaniem było chronić miejscową ludność przed partyzantką sowiecką. Pododdział, w którym przebywał Kozłowski stacjonował w Starej Wilejce i ze względu na dominujący w nim udział miejscowych Polaków był nazywany „Legionem Polskim”. Ofensywa radziecka i szybka ewakuacja niemiecka na zachód spowodowały, że Kozłowski i jego podkomendni najprawdopodobniej nie zdążyli skontaktować się ze swoim dowództwem z AK i tym sposobem, w pierwszej połowie 1944 roku, trafili na Kurpie. Tu zlikwidowali dowodzącego nimi niemieckiego oficera – Ziedlera i uciekli do lasu. Wkrótce spotkali się z ppor. Kazimierzem Stefanowiczem „Asem” – dowódcą IV rejonu ostrołęckiego obwodu AK, w którego skład wchodziły placówki terenowe: Myszyniec, Czarnia, Łyse, Turośl. Wszystkich, którzy są zainteresowani jak tatmto spotkanie zapamiętał Stefanowicz, odsyłam do jego wspomnień (K. Stefanowicz „As”, Rok 1944 w Puszczy Myszynieckiej. Wspomnienia, Ostrołęka 1998, ss. 77-79).
Wspólne działania oddziałów „Lasa” i „Asa” nie trwały długo. Już w grudniu 1945 roku Kozłowski podporządkował się strukturom Narodowego Zjednoczenia Wojskowego (NZW), którym przewodził na naszym terenie kpt. Zbigniew Kulesza „Młot”. Bardzo szybko zyskał sobie zaufanie współtowarzyszy i w maju 1947 roku zastąpił „Młota” na stanowisku komendanta „XVI” Okręgu NZW, który przyjął kryptonim „Orzeł”. Podległy sobie teren podzielił na siedem komend powiatów (pojęcie „powiat” nie odnosiło się do państwowej administracji), z których jedną, o kryptonimie „Wilno”, dowodził osobiście. Jego komenda obejmowała część gminy Myszyniec, Kadzidło i Czarnia. Na tym terenie „Las” najczęściej przebywał ze swym sztabem i oddziałem osłonowym. Poza tym w lasach między wsiami Kierzek i Gleba, nieopodal płynącego tam kanału, znajdowała się główna baza „XVI” Okręgu NZW. To tu, z rana 25 czerwca 1948 roku, blisko półtora tysiąca żołnierzy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, wspomaganych przez milicję i UB, otoczyło „Lasa” wraz z jego ludźmi. Komenda „XVI” Okręgu NZW o kryptonimie „Orzeł” przestała wówczas istnieć.
 Wspólne obozowisko oddziałów „Asa” i „Lasa” w lesie koło Kierzka – lato 1944 rok. Pierwszy z prawej stoi sierż. Józef Kozłowski „Las”.
 
Ta garść informacji wystarczy Czytelnikowi, byśmy mogli wrócić do mojej początkowej myśli. Otóż, gdy 20 kwietnia 2010 roku dowiedziałem się od kolegi, że w Domu Pomocy Społecznej „Wrzos” w Ostrołęce-Wojciechowicach przebywa Stanisława Kurzac (urodzona w 1921 roku), postanowiłem jak najszybciej ją odwiedzić. Staruszka mieszkała bowiem niegdyś w Glebie, a jej drewniana chałupa, która zresztą stoi do dziś dnia, znajdowała się najbliżej głównej bazy „XVI” Okręgu NZW spośród wszystkich glebowskich domów (w prostej linii był to dystans nieco ponad kilometra). Obok takich informacji nie mogłem przejść obojętnie. Kobieta musiała coś wiedzieć!
We „Wrzosie” byłem po raz pierwszy w życiu. Samochód zaparkowałem w którejś z bocznych uliczek i niepewnym krokiem ruszyłem w stronę pensjonatu. Do środka dostałem się jakimiś bocznymi drzwiami, które – jak się okazało – prowadziły do kuchni. Kucharki wskazały mi dalszą drogę. Spotkałem się z Panią Dyrektor i przedstawiłem powód mojej wizyty. Okazało się, że kolega miał rację i Stanisława Kurzac rzeczywiście jest pensjonariuszką „Wrzosu”. Panie z personelu ustaliły, że najlepiej będzie jeśli rozmówię się z nią w świetlicy. Po jakimś czasie jedna z opiekunek przyprowadziła staruszkę, zwracając się do niej:
– Pani Stanisławo, to jest ten pan, który chce z panią rozmawiać.
Zaskoczona kobieta zlustrowała mnie uważnie, ale ufnie. Widziałem ją po raz pierwszy w życiu. Znałem jedynie jej syna i musiałem przyznać, że podobieństwo było uderzające. Znakiem szczególnym ich fizjonomii były niezwykle wydatne kości policzkowe.
Dość długo przyglądaliśmy się sobie nawzajem, aż w końcu postanowiłem zrobić pierwszy krok. Przedstawiłem się i poinformowałem, że pochodzę z Gleby. Miałem wrażenie, że jej oczy uśmiechnęły się na tę wiadomość. Opiekunka, widząc że nawiązałem z kobietą nić porozumienia, zaprosiła nas na kanapę, stojącą w drugim końcu świetlicy.
Szybko zorientowałem się, że rozmowa ze staruszką nie będzie łatwa. W świetlicy dudnił telewizor, a grupka pensjonariuszy posilała się właśnie telewizją śniadaniową. Jakby tego było mało, okazało się, że pani Stanisława ma problemy ze słuchem. Musiałem niemal krzyczeć, co oczywiście nie spodobało się zebranym, którzy co i raz zerkali na mnie spod byka. Jakiś mężczyzna prześwietlił mnie spojrzeniem wnikliwym jak rentgenowska lampa. Dziwny dreszcz przeszedł mi po karku. Przestraszyłem się, że zaraz podejdzie do mnie i przywita kwiecistym bukietem niecenzuralnych epitetów. Szybko jednak zorientowałem się, że biedak nie ma nogi i – wstyd się przyznać – ale ta okoliczność nawet mnie ucieszyła.
Postanowiłem zatem brnąć dalej. Najpierw wyjaśniłem dokładnie mojej rozmówczyni kim jestem (w Glebie mieszka kilku Tomczaków, co nie ułatwiało mi zadania), po czym zapytałem czy zgodzi się na nagranie rozmowy. Po jej przyzwoleniu przeszedłem do rzeczy:
– Pani Stanisławo, bo mnie najbardziej interesują te czasy, jak już się wojna skończyła...
– Wie pan co? – przerwała mi staruszka. – Tego to ja nie będę mogła panu  opowiedzieć, bo ja już nie pamiętam. Ja pamiętam jak strzelali, jak przechodził front tutaj przez Glebę, ale tak dokładnie to nie.
Nastała chwila milczenia. Miałem już za sobą kilka tego rodzaju rozmów i wiedziałem, że nie można zbyt łatwo się poddawać. Mogłem jedynie mieć obawy, że kobieta hołduje zasadzie głoszącej, że milczenie to przyjaciel, który nigdy nie zdradza. Ta konfucjańska maksyma po wojnie nie jednemu ratowała życie i niektórzy starsi ludzie – jak się już zdążyłem przekonać – po dziś dzień się jej trzymali. Poza tym dla wielu z nich lata powojenne były najgorszym okresem w ich życiu, pełnym strachu i niepewności. Nic dziwnego zatem, że starano się go wymazać z pamięci. Co komu bowiem po takich wspomnieniach? Byłem jednak pewien, że staruszka coś wie. Większość moich dotychczasowych rozmówców wspominała choćby wielkie ruchy wojsk, jaki miały miejsce w dniu zdobycia partyzanckich schronów. Postanowiłem zatem spróbować jeszcze raz, nieco konkretniej:
– Bo tam po wojnie, niedaleko w tych lasach, podobno jacyś partyzanci siedzieli.
– No siedzieli. Oooo! – Kobieta ożywiła się nagle, po czym rozpoczęła swoją opowieść. Mówiła rwanie, chaotycznie i z dużym wysiłkiem. Często zadawałem jej krótkie pytania, próbując nieco uściślić wywód, ale nawet teraz, gdy po latach odtwarzam nagranie naszej rozmowy, niektóre fragmenty trudno zrozumieć. Pomijając jednak te wszystkie pauzy, westchnienia, gubienie wątku i moje wtręty, jej opowieść brzmiała mniej więcej tak:
„Te partyzanci przychodzili do nas czasem. Ostatni bochenek chleba trzeba było im dać. Tylko nic nie mów, bo jak nie, to już po tobie. Czasem jak zapukali w okno, to jak chcieli chleba, to mój wyszedł i im dał, jak chcieli masła, to też dał. A największą ich przyjaciółką to była Franka Kupisowa, ona była ich ciotką. Do niej to najwięcej przychodzili. A ja z tą Franką, to miałam taką biedę... Bo wie pan, my mielim krowy i jak ona przyszła i powiedziała: Stasia, rób masło, bo przyjdzie ten i ten, to ja sama nie zjadłam tylko musiałam oddać tym partyzantom.
Nawet tam koło nas, w tych lasach, taki Gałązka z Brodowych Łąk, to był prze tych partyzantów zamęczony [mowa o Janie Gałązce, właścicielu sklepu w Zawadach, zabitym w czerwcu 1948 roku – M.T.] i w takiej lisiej dziurze tam leżał. Dopiero potem go ludzie wyjęli i pochowali, tam w Zawadach. Zera Józef z Kierzka, to nawet kopał studnię tym partyzantom, a potem się bojał, a musiał iść. Nie chciał, nie chciał, ale musiał, bo on miał taką zdolność do tych studni i dlatego go wzięli. To znów mój sąsiad, taki gajowy, Prusaczyk się nazywał, ze swoim teściem z Piaseczni – Wasykiem, to poszli kiedyś na polowanie i naszli tych partyzantów tam w tych bunkrach. To tylko to szczęście, że jeszcze żywe odeszli.
Któregoś dnia, na świętego Jana to było [mowa tu o dniu likwidacji głównej bazy „XVI” Okręgu NZW przez wspólne siły KBW, MO i UB – M.T.], to u nas cały pułk był tych wojskowych. Taki jeden z Kierzka podobno ich tam podprowadził pod te bunkry. A że to było Jana [wśród okolicznych mieszkańców zachowała się pamięć, jakoby Kozłowski miał na imię Jan; co ciekawe, to jego błędne imię znajdujemy czasem także w niektórych dokumentach sporządzonych przez „bezpiekę”, a nawet w starszych opracowaniach historycznych – M.T.], to oni sobie popijali, gościnę sobie taką mieli. I oni zaspali. A tu było nasłane tak jakby i zaczęli strzelać, i trzech zabili [zginęło wówczas czterech partyzantów – M.T.]”.
 Podobne historie zachowały się w pamięci nie tylko Stanisławy Kurzac, ale także innych mieszkańców, wspominających likwidację partyzanckich schronów. Zobaczmy teraz jednak, jak te wydarzenia zostały przedstawione w raporcie WUBP:
„Na skutek poufnych wiadomości ustalono dokładnie miejsce bunkrów bandy <<Lasa>>, mieszczących się w lesie Karaski koło wsi Gleba [...]. O godzinie 24 dnia 24 VI br. Sztab grupy operacyjnej zakończył koncentrację grup, które zajęły wg planu swe pozycje wyjściowe. O godz. 1 dn. 25 VI br. Rozpoczęto operacje. Rejon miejsca przebywania bandy został obstawiony trzema zwartymi pasami otoczenia. [...] Grupa szturmowa niezauważona przez bandę zbliżała się do bunkrów na odległość 70-100 m. [...] W tym momencie na płaszczyźnie leżącej między tymi wzgórzami, wśród krzaków pokazał się wartownik bandy, który wyskoczył z bunkra. Por. Kwiatkowski i ref. Lisicki jednocześnie oddali kilka strzałów do wartownika, kładąc do trupem na miejscu, [partyzanci] jeden od drugiego, wyskakując z nich [bunkrów] do rowu, napominając okop strzelecki o pełnym profilu, który półkolem otaczał bunkry, otworzyli silny ogień. Grupa szturmowa przyjęła walkę. Po [...] 50-minutowej walce ogniowej bandyci wywiesili białą chorągiewkę na znak poddania się. Żołnierze grupy szturmowej, stopniowo zmieniając stanowiska, zaczęli zbliżać się do bandy. W momencie kiedy jeden z żołnierzy zbliżył się do okopu bandytów, <<Las>> niespodziewanie otworzył ogień z automatu, dając tym samym znak pozostałym czł[onkom] bandy do dalszej walki. <<Las>>, demonstrując formę rzekomego poddania się, miał zamiar skupić żołnierzy grupy szturmowej, rozwiniętej w szyk bojowy, do jak największej grupy i podpuszczając ich na bliską odległość, chciał następnie seryjnym ogniem z bliskiej odległości, napominającym uderzenie sztyletem rozproszyć grupę, siejąc w jej szeregach panikę, która by umożliwiła bandytom przedrzeć się w las i ujść z okrążenia. Lecz dzięki dzielnemu zachowaniu się oficerów i żołnierzy grupy szturmowej manewr bandytów został udaremniony. Grupa szturmowa natychmiast otworzyła ze swych stanowisk silny ogień i po 40 minutach dalszej walki zmuszono bandytów do poddania się. W wyniku walki został zabity starszy strzelec KBW Jezierski Edward i dwóch szeregowych rannych oraz zabito bandytów:
  1. Mydło Władysław ps. <<Bohun>>,
  2. ps. <<Tur>> [Kazimierz Borzymowski],
  3. ps. <<Wiatr>> [Jan Kutryb],
  4. Nazwiska i ps[eudonimu] czwartego bandyty na razie nie ustalono [NN ps. <<Dąb>>]
Aresztowano bandytów:
  1. Kozłowski Józef ps. <<Las>>, kom[endant] okręgu NZW krypt. <<Orzeł>> – ranny.
  2. Macuk Piotr ps. <<Sęp>>, z[astęp]ca kom[endanta] okręgu NZW krypt. <<Orzeł>>.
  3. Kania Czesłąw ps. <<Witold>> vel <<Nałęcz>>, redaktor kolportażu NZW <<Puszcza szumi>>, <<Głos Podziemia>>, <<Głos Bałtycki>>.
  4. Tkaczyk Henryk ps. <<Sęk>> , sekretarz okręgu NZW.
  5. Szyszko Bolesław ps. <<Klon>>, szef gospodarczy, ostatnio szef sztabu przy okręgu.
  6. Samsel Apolinary ps. <<Sokół>>, ochrona sztabu.
  7. Darmofał Piotr ps. <<Ster>>.
  8. Kulesza Jan ps. <<Bóbr>>.
  9. Bączek Józef ps. <<Lew>>.
Ponadto aresztowano:
  1. Kozłowską Janinę – żonę <<Lasa>>,
  2. Szyszkównę Mariannę – żonę <<Klona>>.
Zdobyto broni:
Rkm – 7, automatów – 17, karabinów – 63, pistoletów – 11, broni myśliwskiej – 4, granatów – 10, amunicji 13 000 szt.
 
Zdobyto sprzętu:
Maszyn do pisania – 1, radioodbiorniki – 2, głośnik radiowy – 1 i wiele innych przedmiotów użytku gospodarskiego.
Ponadto bogate archiwum K[omendy] O[kręgu] NZW krypt. <<Orzeł>>”.

Zdjęcie satelitarne z oznaczeniami niektórych miejsc omawianych w tekście.
 
Dzięki notatce sporządzonej przez Witolda Boruckiego „Dęba”, wiemy również jakie relacje, dotyczące likwidacji schronu, dotarły do uszu partyzantów pozostających wciąż w konspiracji. Oto jej fragment:
„Jak doniesiono mi Sztab Okręgu znajdował się w lasach myszynieckich w okolicy Karaska-Maniste. [...] Haniebną zdradę spowodował szpicel z Gleby wypatrując dwóch żołnierzy będących służbowo w terenie. Dał znać jednostce KBW, w noc 24 na 25 czerwca zostali otoczeni dywizją wojska.
Przebieg akcji. Komuniści podczołgali się pod sam bunkier, obrzucając [go] granatami, potem odkryli ogień [z] karabinów maszynowych, kładąc trupem czterech kolegów, sam komendant odebrał sobie życie, lecz <<troskliwa>> opieka komunistów i lekarze starają się go utrzymać przy życiu i natychmiast samolotem sanitarnym dostarczyli go do Warszawy”.
Wróćmy teraz do relacji Stanisławy Kurzac, by jej oczami spojrzeć na to, co się wydarzyło już po likwidacji schronu:
„Tych trzech nieżywych partyzantów zostawili u nas w stodole. Potem ich samochodami wywieźli. Jeden to był z Oborczysk [mowa o Janie Kutrybie – M.T.]. A do tego partyzanta... <<Lasem>> się pisał, a jak on się tam nazywał, to ja nie wiem. To do tego <<Lasa>> zaraz doktór przyjechał, bo on tam miał coś pokaleczone. Od mojego męża pobrali ciuchy dla niego i go zaraz najprędzej samochodem zabrali. A tą resztę partyzantów trzymali w szopie i też samochodem powieźli. Była też przybrana żona tego <<Lasa>> i jego malutkie dziecko, to ja temu dziecku nawet gotowałam i dawałam mleko. Babką tego dzieciaka to była ta Franka Kupisowa, bo ona odbierała dzieci i ludzie gadali, że ją tam podprowadzili do żony tego <<Lasa>> i ona podobno tego dzieciaka odbierała.
Jeszcze nad ranem pozbierali chłopów tu znad kanału i trzymali u nas za chlewem. I ja z nimi stałam. Namarzłam się, namarzłam, bo to były jeszcze zimne poranki. Prosiłam żeby mnie puścili i wreszcie jeden pozwolił mi iść. Od mojego męża, jak on krowy do chlewa zaganiał, to chcieli takich tyczków; do telefonu potrzebne im były. Potem poszykowali sobie ten telefon i to wszystko, a tych chłopów zabrali do chlewa u Lipińskich i po jedynemu przesłuchiwali w dużej izbie u Kolimagi [były to sąsiednie gospodarstwa – M.T.], i im tam dawali, dawali... Ja w tym czasie z Kolimagowymi siedziałam w drugiej izbie. Jeden przychodził tylko i zanosił wiadrami wodę dla tych co bili. Takiego kulawego Staśka Zadrożnego z Kierzka, to przywiązywali nogami do kuli [drewniany lub metalowy przedmiot w kształcie haka, mocowany na belce sufitowej, służący do rozciągania przędzy lnianej – M.T.] i tak go tłukli. A tą Frankę Kupisową, to wzięli do Ostrołęki i ją tam tak leli, że aż podobno robiła pod siebie. I co ona z tego miała? Toć ona chciała dobrze”.

Dom, w którym mieszkała Stanisława Kurzac. To m.in. tu kwaterowali żołnierze „bezpieki” w czasie obławy w dniu 25 VI 1948 roku.

 
Ten fragment relacji Stanisławy Kurzac staje się bardziej jasny, kiedy poznamy treść jednego z dokumentów sporządzonych przez „bezpiekę” dnia 24 czerwca 1948 roku. Nosi on tytuł „Plan głębszego zakonspirowania ag[enta] <<Zadrożny>> w czasie operacji przeciwko bandzie <<Lasa>> w dniu 25 VI 1948 r.”, a brzmi następująco:
„W związku z otrzymaniem pewnych danych dotyczących bandy <<Lasa>> od agenta <<Zadrożny>> Sztab Operacyjny <<P>> wykonał plan wojskowy likwidacji bandy <<Lasa>>, opierając się wyłącznie na danych agenta.
W związku z powyższym postanowiono przedsięwziąć pewne czynności operatywne mające na celu głębsze zakonspirowanie ag[enta] <<Zadrożny>>, a rzucenie podejrzenia na osoby trzecie, również związane z bandą, a mianowicie:
1. Aresztować Parzych Józefa, zam[ieszkałego] Kol[onia] Wach, gm. Myszyniec, w godz. popołudniowych, dnia 24 VI [19]48 r., u którego to przebywała przez całą zimę żona <<Lasa>> [jak wynika z relacji niektórych osób, żona <<Lasa>> wraz z dzieckiem przebywała w pewnym czasie również w Glebie w domu Józefa Tomczaka, gdzie pod podłogą miała przygotowaną specjalną kryjówkę na wypadek jakiegoś niebezpieczeństwa – M.T.]. Wykona ref[erent] Wągrodzki Eugeniusz.
2. W czasie okrążenia miejscowości, gdzie rzekomo ma się znajdować banda, aresztować Lipińskiego Feliksa, zam[ieszkałego] Gleba [był to pracownik, zajmujący się melioracją – M.T.], gm. Kadzidło, który jest związany z bandą. Wykona st[arszy] ref[erent] Ozimek.
3. Z chwilą okrążenia Szef [PUBP] Kwiatkowki T[adeusz] spotka się z ag[entem] <<Zadrożny>> według umówionego planu, posługując się umówionym hasłem, o godz. 1 dnia 25 VI [19]48 r.
4. W tym samym czasie z[astępca] Szefa [PUBP] Głowacki E[ugeniusz] zdejmie [aresztuje] wszystkich mężczyzn z domów przyległych do kanału odwadniającego, który oddziela Glebę od Kierzka, do jednego z domów, do którego zostanie po wykonaniu zadania równomiernie doprowadzony ag[ent] <<Zadrożny>>.
[...]
6. Z chwilą rozpoczęcia operacji ref[erent] Tabaczyński przeprowadzi areszt[owanie] Kupis Franciszki, zam[ieszkałej] Kierzek [informacja błędna, Franciszka Kupis mieszkała w Glebie – M.T.], u której to przeprowadzi bardzo szczegółową rewizję, zwracając baczną uwagę na bieliznę, gdyż wg danych ww. pierze i ceruje bieliznę dla bandy [...]”.
Widzimy teraz, że działania „bezpieki”, o których opowiedziała Stanisława Kurzac, miały na celu głębsze zakonspirowanie osoby, która wskazała miejsce schronów. Chodziło o to, by pokazać miejscowym, że osoby aresztowane i przesłuchiwane w domu Kolimagów nie współpracowały wcześniej z „bezpieką”, choć – jak wynika to z dokumentu – w rzeczywistości, to właśnie wśród nich znajdował się agent „Zadrożny”, który został doprowadzony na miejsce zbiórki równocześnie z innymi aresztowanymi. Jednocześnie próbowano rzucić cień podejrzeń na osoby, które nie miały z tym nic wspólnego. Wydaje się, że ten plan przynajmniej w części się powiódł. Świadczyć może o tym cytowany już fragment notatki Witolda Boruckiego „Dęba”, w której o donos oskarża on anonimowego „szpicla z Gleby”. Światło na tę sprawę rzuca także relacja państwa Heleny i Stanisława Pokorów z Gleby (oboje urodzeni w 1929 roku). Posłuchajmy:
„U Olka w Glebie była zabawa i oni [partyzanci] już byli przy studni i tam, zatańczyli i to. To było tak jakoś w tym czasie, że tych partyzantów już w lesie nie było, ale jeszcze skądś tu przyjechali. Po wojskowemu ubrane byli, ale nikt nie wiedział co to za jedni. Czy to są z tej strony czy z tej. Czy to może jakie żołnierze, co w wojsku służą nieznajome. Aż później się oświadczyli, tak gdzieś koło godziny jedenastej, kto oni są. Kazali zaśpiewać takie pieśni pobożne, <<My chcemy Boga...>>, a tam po wojnie to i nie chodziło się tak do tego kościoła, to nas zawstydzili, że nie umiem, że nie umiem się modlić. Kazali przejść dziewczynom na lewą, chłopakom na prawą stronę i każdy myślał, że będą tu walczyć tak jak walczyli kiedyś na zabawie u Lemańskich, to leli tak wtedy bracie, że aż krew sikała. Tak leli te partyzanci [partyzanci ukarali wówczas w ten sposób mężczyzn, którzy przyszli na zabawę z myślą o bijatyce – M.T.]. Ale tu u Olka nie bili nic, tylko pokazali, że mają na piersiach taką Matkę Boską fosforowaną, i że oni są z tego... jakby to nazwać. Nie z tego resortu, tylko z tej drugiej strony. I oni chcą się modlić i oni się modlą. Powiedzieli, że ten bunkier oskarżyli... tu z Gleby taki, w takiej białej murowance mieszkał, Marcel Politowski się nazywał i Dawid Antoni z Czarnotrzewia. Powiedzieli, że Giers, co siedzi w więzieniu [mowa o Henryku Giersie z Gleby, skazanym na 7 lat więzienia za przynależność do NZW – M.T.], to że jego żona do końca życia będzie miała pamiątkę z ich strony, bo on cierpi, a ona tutaj będzie miała dobrze. A tego, z tej białej murowanki i tego z Czarnotrzewia, to śmierć nie minie. I ten Marcel musiał się przez to ukrywać w Pastwiskach [miejscowość nieopodal Grudziądza – M.T.], a ten Dawid rzucił gospodarkę i wyjechał do Wejherowa, bo go tu podobno tak zleli, że aż krew do sklepu [piwnicy] leciała. I za to, że oskarżyli te bunkry. A czy to oni, to nikt nie wie, ale tamci powiedzieli, że to oni oskarżyli”.
Z powyższej relacji wynika, że winą za wskazanie schronów partyzanci obarczali, przynajmniej w pewnym czasie, Marcela Politowskiego z Gleby i Antoniego Dawida z Czarnotrzewia. W świetle informacji jakie posiadamy, możemy stwierdzić niemal ze stuprocentową pewnością, że podejrzenia te były chybione. Szczególnie trudna mogła być sytuacja Marcela Politowskiego, który ze strony partyzantów był oskarżony o współpracę z „bezpieką”, a „bezpieka” z kolei, jeszcze w listopadzie 1948 roku, podejrzewała go o kwaterowanie partyzantów.
Kim był zatem „Zadrożny”? Nawet teraz, gdy minęło od tamtych wydarzeń ponad pół wieku, nie jesteśmy w stanie na to pytanie odpowiedzieć. Kiedy w 2011 roku rozmawiałem na ten temat z dr. Tomaszem Łabuszewskim, pracownikiem IPN-u, który przez wiele lat zajmował się historią „XVI” Okręgu NZW, powiedział mi, że historykom nie udało się jeszcze ustalić kto kryje się pod tym pseudonimem i, jeśli to się kiedyś uda, to tylko jakimś szczególnym zbiegiem okoliczności. Współpraca „Zadrożnego” była krótka (trwała około 3 tygodni), prowadził ją zresztą ostrołęcki Urząd Bezpieczeństwa, i w żadnym z dokumentów nie pada prawdziwe nazwisko agenta. Garść informacji, jaką zaprezentowałem wyżej pozwala przypuszczać, że „Zadrożny” mieszkał nieopodal partyzanckich schronów. Niektóre opracowania podają nawet, że pochodził z Gleby, ale równie dobrze mógł pochodzić z Kierzka (w świetle informacji, jakie posiadam, jest to wersja nawet bardziej prawdopodobna). Niektóre osoby, z którymi rozmawiałem podają wprost jego nazwisko i nie ma specjalnych podstaw, aby powątpiewać w ich relacje. Niemniej jednak, jeśli ich słowa nie znajdą potwierdzenia w dokumentach archiwalnych, to trudno mówić o stuprocentowej pewności, dlatego też nie podaję personaliów tej osoby. Pozostaje nam na razie czekać.


Zagłębienia w lesie, jakie zachowały się po głównej bazie „XVI” Okręgu Narodowego Zjednoczenia Wojskowego kryptonim „Orzeł”.

 
Niezaprzeczalnym faktem jest za to tragiczny finał „kurpiowskiej doli” partyzantów aresztowanych 25 czerwca 1948 roku. Józef Kozłowski, Czesław Kania, Bolesław Szyszko i Piotr Macuk zostali straceni w Warszawie 12 sierpnia 1949 roku. Henrykowi Tkaczykowi i Piotrowi Darmofałowi kara śmierci została zamieniona na dożywotnie więzienie. Konsekwencją zdobycia głównej bazy „XVI” Okręgu NZW było też aresztowanie ponad dziewięćdziesięciu mieszkańców powiatu ostrołęckiego, którzy należeli do NZW lub wspierali ruch niepodległościowy.
Całe szczęście żyją jeszcze świadkowie burzliwych wydarzeń powojennej historii Kurpiowszczyzny, choć niestety jest ich coraz mniej...
– Panie, to z tego nic nie wyjdzie – rzekła Stanisława Kurzac, machając niedbale ręką. Blisko godzina rozmowy wyraźnie ją zmęczyła. Spuściła głowę i zamyśliła się. – To tak bardziej na pamiątkę – powiedziała w końcu.
Wyobrażam sobie, że jeśli ma się blisko dziewięćdziesiąt lat, to czuje się już oddech śmierci na plecach. Takie słowa mimo wszystko zapadają w pamięć i wcale nie muszę odtwarzać nagrania, żeby je usłyszeć.
Stanisława Kurzac zmarła w sierpniu 2010 roku. Wdzięczność ciąży mi jak wysokoprocentowa pożyczka. Mam nadzieję, że tym artykułem spłacam chociaż część długu.


***
Artykuł napisałem na podstawie wywiadów, jakie przeprowadzałem z mieszkańcami Gleby i Kierzka w latach 2010-2013 oraz następującej literatury: Kryptonim „Orzeł”. Warszawski Okręg Narodowego Zjednoczenia Wojskowego w dokumentach 1947-1954, wybór i oprac. K. Krajewski, T. Łabuszewski, J. Pawłowicz, L. Żebrowski, Warszawa 2004; Mazowsze i Podlasie w ogniu 1944-1956. Powiat Ostrołęka, Warszawa [b.r.w.]; Stefanowicz K. „As”, Rok 1944 w Puszczy Myszynieckiej. Wspomnienia, Ostrołęka 1998.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz