niedziela, 23 sierpnia 2015

Na tropach „Lasa”

„Żołnierze wyklęci” to ostatnio bardzo popularny temat. Lata powojenne ukazywane są najczęściej w czarno-białych kolorach. Po jednej stronie antykomunistyczne podziemie, po drugiej resort bezpieczeństwa. Wydawać by się mogło, że cały świat orbitował wokół tych dwóch biegunów. Mi jednak nie dawała spokoju myśl, że przecież musieli być jacyś ludzie, którzy wyrwali się z tej orbity. Zdumiewało mnie, że zwykły człowiek może być zepchnięty na margines, że o życiu chłopa w powojennej Polsce możemy wiedzieć mniej niż o tym z czasów średniowiecza. Dlatego chciałem, by w tym artykule przemawiał przede wszystkim zwykły człowiek, który nie jest uwikłany w wielką historię i który nie chce mieć z nią nic wspólnego, chociaż ona sama niejednokrotnie puka do jego drzwi.
Artykuł ukazał się w numerze 1(52)/2013 magazynu "Kurpie".



      Podnosząc się z łóżka 21 kwietnia 2010 roku nie zaprzątałem sobie głowy tym, którą nogą mam wstać. Jakkolwiek bym to zrobił, dzień i tak zapowiadał się dobrze. Wiosna od rana wzięła się do roboty, a ja do pracy miałem na popołudnie. Alternatywa była taka: albo wyleguję się w łóżku do dwunastej, pławiąc się w promieniach słońca, albo jadę do „Wrzosu”. Gdybym wybrał pierwszą możliwość, ten artykuł być może nigdy by nie powstał. Wsiadłem więc w samochód i ruszyłem do Wojciechowic. Ale może zacznijmy od początku...
Rok 2010 był czasem, w którym tylko jeden historyczny temat chodził mi po głowie – podziemie antysowieckie na Kurpiach. Najnowsza historia jakoś nigdy wcześniej mnie nie pociągała, ale cóż, nie zna się dnia ani godziny; przeróżne zainteresowania spadają czasem na człowieka jak grom z jasnego nieba i trzeba się z tym pogodzić (vide mój artykuł w pięćdziesiątym numerze „Kurpiów”). Tu jednak istotny był jeszcze jeden czynnik. Otóż Gleba – wieś, z której pochodzę, była po wojnie świadkiem wielu interesujących historii. To naturalne, że dzieje miejsc, które się zna, do których się wraca, fascynują dużo bardziej niż losy obcych królestw, nawet gdyby ociekały one złotem.
Dziś coraz więcej mówi się o „żołnierzach wyklętych”. Ale dlaczego poświęca im się tak wiele uwagi, skoro są „wyklęci”? – zapyta ktoś, komu temat jest zupełnie obcy. Otóż jest to współczesne określenie żołnierzy podziemia niepodległościowego, nad którymi w czasach PRL-u zapuszczono kurtynę milczenia. Wówczas byli oni „wyklęci”, ale po upadku realnego socjalizmu w Polsce, zaczęto ich rehabilitować i nazywać... żołnierzami wyklętymi, choć jak wiemy, wyklęci obecnie nie są, a niektórzy są wręcz gotowi uznać ich za świętych. Innymi słowy: „żołnierze wyklęci”, to partyzanci i żołnierze, którzy w czasach PRL-u byli wyklęci, a dziś już nie są wyklęci, ale żeby podkreślić to, że niegdyś byli wyklęci, nazywa się ich wciąż wyklętymi. Uff…! No cóż, nie jest to moim zdaniem najszczęśliwsze określenie. Lepiej jest według mnie mówić o podziemiu antysowieckim albo o partyzantce antysowieckiej. Są to określenia, które przetrwają każdą polityczną modę.
Zostawmy może już jednak te semantyczne rozterki i przejdźmy do rzeczy. Postacią, na której ogniskowały się moje zainteresowania był Józef Kozłowski, posługujący się w różnych okresach swojego życia pseudonimami: „Las”, „Vis”, „Stary” i „J. Kawecki”. Urodził się 19 marca 1910 roku na Łotwie. Pracował na Wileńszczyźnie jako gajowy. Od 1940 roku działał w konspiracji niepodległościowej. W końcu 1943 roku, w czasie okupacji niemieckiej, trafił do białoruskiej formacji policyjnej (być może został tam skierowany przez swoich przełożonych z AK), której zadaniem było chronić miejscową ludność przed partyzantką sowiecką. Pododdział, w którym przebywał Kozłowski stacjonował w Starej Wilejce i ze względu na dominujący w nim udział miejscowych Polaków był nazywany „Legionem Polskim”. Ofensywa radziecka i szybka ewakuacja niemiecka na zachód spowodowały, że Kozłowski i jego podkomendni najprawdopodobniej nie zdążyli skontaktować się ze swoim dowództwem z AK i tym sposobem, w pierwszej połowie 1944 roku, trafili na Kurpie. Tu zlikwidowali dowodzącego nimi niemieckiego oficera – Ziedlera i uciekli do lasu. Wkrótce spotkali się z ppor. Kazimierzem Stefanowiczem „Asem” – dowódcą IV rejonu ostrołęckiego obwodu AK, w którego skład wchodziły placówki terenowe: Myszyniec, Czarnia, Łyse, Turośl. Wszystkich, którzy są zainteresowani jak tatmto spotkanie zapamiętał Stefanowicz, odsyłam do jego wspomnień (K. Stefanowicz „As”, Rok 1944 w Puszczy Myszynieckiej. Wspomnienia, Ostrołęka 1998, ss. 77-79).
Wspólne działania oddziałów „Lasa” i „Asa” nie trwały długo. Już w grudniu 1945 roku Kozłowski podporządkował się strukturom Narodowego Zjednoczenia Wojskowego (NZW), którym przewodził na naszym terenie kpt. Zbigniew Kulesza „Młot”. Bardzo szybko zyskał sobie zaufanie współtowarzyszy i w maju 1947 roku zastąpił „Młota” na stanowisku komendanta „XVI” Okręgu NZW, który przyjął kryptonim „Orzeł”. Podległy sobie teren podzielił na siedem komend powiatów (pojęcie „powiat” nie odnosiło się do państwowej administracji), z których jedną, o kryptonimie „Wilno”, dowodził osobiście. Jego komenda obejmowała część gminy Myszyniec, Kadzidło i Czarnia. Na tym terenie „Las” najczęściej przebywał ze swym sztabem i oddziałem osłonowym. Poza tym w lasach między wsiami Kierzek i Gleba, nieopodal płynącego tam kanału, znajdowała się główna baza „XVI” Okręgu NZW. To tu, z rana 25 czerwca 1948 roku, blisko półtora tysiąca żołnierzy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, wspomaganych przez milicję i UB, otoczyło „Lasa” wraz z jego ludźmi. Komenda „XVI” Okręgu NZW o kryptonimie „Orzeł” przestała wówczas istnieć.
 Wspólne obozowisko oddziałów „Asa” i „Lasa” w lesie koło Kierzka – lato 1944 rok. Pierwszy z prawej stoi sierż. Józef Kozłowski „Las”.
 
Ta garść informacji wystarczy Czytelnikowi, byśmy mogli wrócić do mojej początkowej myśli. Otóż, gdy 20 kwietnia 2010 roku dowiedziałem się od kolegi, że w Domu Pomocy Społecznej „Wrzos” w Ostrołęce-Wojciechowicach przebywa Stanisława Kurzac (urodzona w 1921 roku), postanowiłem jak najszybciej ją odwiedzić. Staruszka mieszkała bowiem niegdyś w Glebie, a jej drewniana chałupa, która zresztą stoi do dziś dnia, znajdowała się najbliżej głównej bazy „XVI” Okręgu NZW spośród wszystkich glebowskich domów (w prostej linii był to dystans nieco ponad kilometra). Obok takich informacji nie mogłem przejść obojętnie. Kobieta musiała coś wiedzieć!
We „Wrzosie” byłem po raz pierwszy w życiu. Samochód zaparkowałem w którejś z bocznych uliczek i niepewnym krokiem ruszyłem w stronę pensjonatu. Do środka dostałem się jakimiś bocznymi drzwiami, które – jak się okazało – prowadziły do kuchni. Kucharki wskazały mi dalszą drogę. Spotkałem się z Panią Dyrektor i przedstawiłem powód mojej wizyty. Okazało się, że kolega miał rację i Stanisława Kurzac rzeczywiście jest pensjonariuszką „Wrzosu”. Panie z personelu ustaliły, że najlepiej będzie jeśli rozmówię się z nią w świetlicy. Po jakimś czasie jedna z opiekunek przyprowadziła staruszkę, zwracając się do niej:
– Pani Stanisławo, to jest ten pan, który chce z panią rozmawiać.
Zaskoczona kobieta zlustrowała mnie uważnie, ale ufnie. Widziałem ją po raz pierwszy w życiu. Znałem jedynie jej syna i musiałem przyznać, że podobieństwo było uderzające. Znakiem szczególnym ich fizjonomii były niezwykle wydatne kości policzkowe.
Dość długo przyglądaliśmy się sobie nawzajem, aż w końcu postanowiłem zrobić pierwszy krok. Przedstawiłem się i poinformowałem, że pochodzę z Gleby. Miałem wrażenie, że jej oczy uśmiechnęły się na tę wiadomość. Opiekunka, widząc że nawiązałem z kobietą nić porozumienia, zaprosiła nas na kanapę, stojącą w drugim końcu świetlicy.
Szybko zorientowałem się, że rozmowa ze staruszką nie będzie łatwa. W świetlicy dudnił telewizor, a grupka pensjonariuszy posilała się właśnie telewizją śniadaniową. Jakby tego było mało, okazało się, że pani Stanisława ma problemy ze słuchem. Musiałem niemal krzyczeć, co oczywiście nie spodobało się zebranym, którzy co i raz zerkali na mnie spod byka. Jakiś mężczyzna prześwietlił mnie spojrzeniem wnikliwym jak rentgenowska lampa. Dziwny dreszcz przeszedł mi po karku. Przestraszyłem się, że zaraz podejdzie do mnie i przywita kwiecistym bukietem niecenzuralnych epitetów. Szybko jednak zorientowałem się, że biedak nie ma nogi i – wstyd się przyznać – ale ta okoliczność nawet mnie ucieszyła.
Postanowiłem zatem brnąć dalej. Najpierw wyjaśniłem dokładnie mojej rozmówczyni kim jestem (w Glebie mieszka kilku Tomczaków, co nie ułatwiało mi zadania), po czym zapytałem czy zgodzi się na nagranie rozmowy. Po jej przyzwoleniu przeszedłem do rzeczy:
– Pani Stanisławo, bo mnie najbardziej interesują te czasy, jak już się wojna skończyła...
– Wie pan co? – przerwała mi staruszka. – Tego to ja nie będę mogła panu  opowiedzieć, bo ja już nie pamiętam. Ja pamiętam jak strzelali, jak przechodził front tutaj przez Glebę, ale tak dokładnie to nie.
Nastała chwila milczenia. Miałem już za sobą kilka tego rodzaju rozmów i wiedziałem, że nie można zbyt łatwo się poddawać. Mogłem jedynie mieć obawy, że kobieta hołduje zasadzie głoszącej, że milczenie to przyjaciel, który nigdy nie zdradza. Ta konfucjańska maksyma po wojnie nie jednemu ratowała życie i niektórzy starsi ludzie – jak się już zdążyłem przekonać – po dziś dzień się jej trzymali. Poza tym dla wielu z nich lata powojenne były najgorszym okresem w ich życiu, pełnym strachu i niepewności. Nic dziwnego zatem, że starano się go wymazać z pamięci. Co komu bowiem po takich wspomnieniach? Byłem jednak pewien, że staruszka coś wie. Większość moich dotychczasowych rozmówców wspominała choćby wielkie ruchy wojsk, jaki miały miejsce w dniu zdobycia partyzanckich schronów. Postanowiłem zatem spróbować jeszcze raz, nieco konkretniej:
– Bo tam po wojnie, niedaleko w tych lasach, podobno jacyś partyzanci siedzieli.
– No siedzieli. Oooo! – Kobieta ożywiła się nagle, po czym rozpoczęła swoją opowieść. Mówiła rwanie, chaotycznie i z dużym wysiłkiem. Często zadawałem jej krótkie pytania, próbując nieco uściślić wywód, ale nawet teraz, gdy po latach odtwarzam nagranie naszej rozmowy, niektóre fragmenty trudno zrozumieć. Pomijając jednak te wszystkie pauzy, westchnienia, gubienie wątku i moje wtręty, jej opowieść brzmiała mniej więcej tak:
„Te partyzanci przychodzili do nas czasem. Ostatni bochenek chleba trzeba było im dać. Tylko nic nie mów, bo jak nie, to już po tobie. Czasem jak zapukali w okno, to jak chcieli chleba, to mój wyszedł i im dał, jak chcieli masła, to też dał. A największą ich przyjaciółką to była Franka Kupisowa, ona była ich ciotką. Do niej to najwięcej przychodzili. A ja z tą Franką, to miałam taką biedę... Bo wie pan, my mielim krowy i jak ona przyszła i powiedziała: Stasia, rób masło, bo przyjdzie ten i ten, to ja sama nie zjadłam tylko musiałam oddać tym partyzantom.
Nawet tam koło nas, w tych lasach, taki Gałązka z Brodowych Łąk, to był prze tych partyzantów zamęczony [mowa o Janie Gałązce, właścicielu sklepu w Zawadach, zabitym w czerwcu 1948 roku – M.T.] i w takiej lisiej dziurze tam leżał. Dopiero potem go ludzie wyjęli i pochowali, tam w Zawadach. Zera Józef z Kierzka, to nawet kopał studnię tym partyzantom, a potem się bojał, a musiał iść. Nie chciał, nie chciał, ale musiał, bo on miał taką zdolność do tych studni i dlatego go wzięli. To znów mój sąsiad, taki gajowy, Prusaczyk się nazywał, ze swoim teściem z Piaseczni – Wasykiem, to poszli kiedyś na polowanie i naszli tych partyzantów tam w tych bunkrach. To tylko to szczęście, że jeszcze żywe odeszli.
Któregoś dnia, na świętego Jana to było [mowa tu o dniu likwidacji głównej bazy „XVI” Okręgu NZW przez wspólne siły KBW, MO i UB – M.T.], to u nas cały pułk był tych wojskowych. Taki jeden z Kierzka podobno ich tam podprowadził pod te bunkry. A że to było Jana [wśród okolicznych mieszkańców zachowała się pamięć, jakoby Kozłowski miał na imię Jan; co ciekawe, to jego błędne imię znajdujemy czasem także w niektórych dokumentach sporządzonych przez „bezpiekę”, a nawet w starszych opracowaniach historycznych – M.T.], to oni sobie popijali, gościnę sobie taką mieli. I oni zaspali. A tu było nasłane tak jakby i zaczęli strzelać, i trzech zabili [zginęło wówczas czterech partyzantów – M.T.]”.
 Podobne historie zachowały się w pamięci nie tylko Stanisławy Kurzac, ale także innych mieszkańców, wspominających likwidację partyzanckich schronów. Zobaczmy teraz jednak, jak te wydarzenia zostały przedstawione w raporcie WUBP:
„Na skutek poufnych wiadomości ustalono dokładnie miejsce bunkrów bandy <<Lasa>>, mieszczących się w lesie Karaski koło wsi Gleba [...]. O godzinie 24 dnia 24 VI br. Sztab grupy operacyjnej zakończył koncentrację grup, które zajęły wg planu swe pozycje wyjściowe. O godz. 1 dn. 25 VI br. Rozpoczęto operacje. Rejon miejsca przebywania bandy został obstawiony trzema zwartymi pasami otoczenia. [...] Grupa szturmowa niezauważona przez bandę zbliżała się do bunkrów na odległość 70-100 m. [...] W tym momencie na płaszczyźnie leżącej między tymi wzgórzami, wśród krzaków pokazał się wartownik bandy, który wyskoczył z bunkra. Por. Kwiatkowski i ref. Lisicki jednocześnie oddali kilka strzałów do wartownika, kładąc do trupem na miejscu, [partyzanci] jeden od drugiego, wyskakując z nich [bunkrów] do rowu, napominając okop strzelecki o pełnym profilu, który półkolem otaczał bunkry, otworzyli silny ogień. Grupa szturmowa przyjęła walkę. Po [...] 50-minutowej walce ogniowej bandyci wywiesili białą chorągiewkę na znak poddania się. Żołnierze grupy szturmowej, stopniowo zmieniając stanowiska, zaczęli zbliżać się do bandy. W momencie kiedy jeden z żołnierzy zbliżył się do okopu bandytów, <<Las>> niespodziewanie otworzył ogień z automatu, dając tym samym znak pozostałym czł[onkom] bandy do dalszej walki. <<Las>>, demonstrując formę rzekomego poddania się, miał zamiar skupić żołnierzy grupy szturmowej, rozwiniętej w szyk bojowy, do jak największej grupy i podpuszczając ich na bliską odległość, chciał następnie seryjnym ogniem z bliskiej odległości, napominającym uderzenie sztyletem rozproszyć grupę, siejąc w jej szeregach panikę, która by umożliwiła bandytom przedrzeć się w las i ujść z okrążenia. Lecz dzięki dzielnemu zachowaniu się oficerów i żołnierzy grupy szturmowej manewr bandytów został udaremniony. Grupa szturmowa natychmiast otworzyła ze swych stanowisk silny ogień i po 40 minutach dalszej walki zmuszono bandytów do poddania się. W wyniku walki został zabity starszy strzelec KBW Jezierski Edward i dwóch szeregowych rannych oraz zabito bandytów:
  1. Mydło Władysław ps. <<Bohun>>,
  2. ps. <<Tur>> [Kazimierz Borzymowski],
  3. ps. <<Wiatr>> [Jan Kutryb],
  4. Nazwiska i ps[eudonimu] czwartego bandyty na razie nie ustalono [NN ps. <<Dąb>>]
Aresztowano bandytów:
  1. Kozłowski Józef ps. <<Las>>, kom[endant] okręgu NZW krypt. <<Orzeł>> – ranny.
  2. Macuk Piotr ps. <<Sęp>>, z[astęp]ca kom[endanta] okręgu NZW krypt. <<Orzeł>>.
  3. Kania Czesłąw ps. <<Witold>> vel <<Nałęcz>>, redaktor kolportażu NZW <<Puszcza szumi>>, <<Głos Podziemia>>, <<Głos Bałtycki>>.
  4. Tkaczyk Henryk ps. <<Sęk>> , sekretarz okręgu NZW.
  5. Szyszko Bolesław ps. <<Klon>>, szef gospodarczy, ostatnio szef sztabu przy okręgu.
  6. Samsel Apolinary ps. <<Sokół>>, ochrona sztabu.
  7. Darmofał Piotr ps. <<Ster>>.
  8. Kulesza Jan ps. <<Bóbr>>.
  9. Bączek Józef ps. <<Lew>>.
Ponadto aresztowano:
  1. Kozłowską Janinę – żonę <<Lasa>>,
  2. Szyszkównę Mariannę – żonę <<Klona>>.
Zdobyto broni:
Rkm – 7, automatów – 17, karabinów – 63, pistoletów – 11, broni myśliwskiej – 4, granatów – 10, amunicji 13 000 szt.
 
Zdobyto sprzętu:
Maszyn do pisania – 1, radioodbiorniki – 2, głośnik radiowy – 1 i wiele innych przedmiotów użytku gospodarskiego.
Ponadto bogate archiwum K[omendy] O[kręgu] NZW krypt. <<Orzeł>>”.

Zdjęcie satelitarne z oznaczeniami niektórych miejsc omawianych w tekście.
 
Dzięki notatce sporządzonej przez Witolda Boruckiego „Dęba”, wiemy również jakie relacje, dotyczące likwidacji schronu, dotarły do uszu partyzantów pozostających wciąż w konspiracji. Oto jej fragment:
„Jak doniesiono mi Sztab Okręgu znajdował się w lasach myszynieckich w okolicy Karaska-Maniste. [...] Haniebną zdradę spowodował szpicel z Gleby wypatrując dwóch żołnierzy będących służbowo w terenie. Dał znać jednostce KBW, w noc 24 na 25 czerwca zostali otoczeni dywizją wojska.
Przebieg akcji. Komuniści podczołgali się pod sam bunkier, obrzucając [go] granatami, potem odkryli ogień [z] karabinów maszynowych, kładąc trupem czterech kolegów, sam komendant odebrał sobie życie, lecz <<troskliwa>> opieka komunistów i lekarze starają się go utrzymać przy życiu i natychmiast samolotem sanitarnym dostarczyli go do Warszawy”.
Wróćmy teraz do relacji Stanisławy Kurzac, by jej oczami spojrzeć na to, co się wydarzyło już po likwidacji schronu:
„Tych trzech nieżywych partyzantów zostawili u nas w stodole. Potem ich samochodami wywieźli. Jeden to był z Oborczysk [mowa o Janie Kutrybie – M.T.]. A do tego partyzanta... <<Lasem>> się pisał, a jak on się tam nazywał, to ja nie wiem. To do tego <<Lasa>> zaraz doktór przyjechał, bo on tam miał coś pokaleczone. Od mojego męża pobrali ciuchy dla niego i go zaraz najprędzej samochodem zabrali. A tą resztę partyzantów trzymali w szopie i też samochodem powieźli. Była też przybrana żona tego <<Lasa>> i jego malutkie dziecko, to ja temu dziecku nawet gotowałam i dawałam mleko. Babką tego dzieciaka to była ta Franka Kupisowa, bo ona odbierała dzieci i ludzie gadali, że ją tam podprowadzili do żony tego <<Lasa>> i ona podobno tego dzieciaka odbierała.
Jeszcze nad ranem pozbierali chłopów tu znad kanału i trzymali u nas za chlewem. I ja z nimi stałam. Namarzłam się, namarzłam, bo to były jeszcze zimne poranki. Prosiłam żeby mnie puścili i wreszcie jeden pozwolił mi iść. Od mojego męża, jak on krowy do chlewa zaganiał, to chcieli takich tyczków; do telefonu potrzebne im były. Potem poszykowali sobie ten telefon i to wszystko, a tych chłopów zabrali do chlewa u Lipińskich i po jedynemu przesłuchiwali w dużej izbie u Kolimagi [były to sąsiednie gospodarstwa – M.T.], i im tam dawali, dawali... Ja w tym czasie z Kolimagowymi siedziałam w drugiej izbie. Jeden przychodził tylko i zanosił wiadrami wodę dla tych co bili. Takiego kulawego Staśka Zadrożnego z Kierzka, to przywiązywali nogami do kuli [drewniany lub metalowy przedmiot w kształcie haka, mocowany na belce sufitowej, służący do rozciągania przędzy lnianej – M.T.] i tak go tłukli. A tą Frankę Kupisową, to wzięli do Ostrołęki i ją tam tak leli, że aż podobno robiła pod siebie. I co ona z tego miała? Toć ona chciała dobrze”.

Dom, w którym mieszkała Stanisława Kurzac. To m.in. tu kwaterowali żołnierze „bezpieki” w czasie obławy w dniu 25 VI 1948 roku.

 
Ten fragment relacji Stanisławy Kurzac staje się bardziej jasny, kiedy poznamy treść jednego z dokumentów sporządzonych przez „bezpiekę” dnia 24 czerwca 1948 roku. Nosi on tytuł „Plan głębszego zakonspirowania ag[enta] <<Zadrożny>> w czasie operacji przeciwko bandzie <<Lasa>> w dniu 25 VI 1948 r.”, a brzmi następująco:
„W związku z otrzymaniem pewnych danych dotyczących bandy <<Lasa>> od agenta <<Zadrożny>> Sztab Operacyjny <<P>> wykonał plan wojskowy likwidacji bandy <<Lasa>>, opierając się wyłącznie na danych agenta.
W związku z powyższym postanowiono przedsięwziąć pewne czynności operatywne mające na celu głębsze zakonspirowanie ag[enta] <<Zadrożny>>, a rzucenie podejrzenia na osoby trzecie, również związane z bandą, a mianowicie:
1. Aresztować Parzych Józefa, zam[ieszkałego] Kol[onia] Wach, gm. Myszyniec, w godz. popołudniowych, dnia 24 VI [19]48 r., u którego to przebywała przez całą zimę żona <<Lasa>> [jak wynika z relacji niektórych osób, żona <<Lasa>> wraz z dzieckiem przebywała w pewnym czasie również w Glebie w domu Józefa Tomczaka, gdzie pod podłogą miała przygotowaną specjalną kryjówkę na wypadek jakiegoś niebezpieczeństwa – M.T.]. Wykona ref[erent] Wągrodzki Eugeniusz.
2. W czasie okrążenia miejscowości, gdzie rzekomo ma się znajdować banda, aresztować Lipińskiego Feliksa, zam[ieszkałego] Gleba [był to pracownik, zajmujący się melioracją – M.T.], gm. Kadzidło, który jest związany z bandą. Wykona st[arszy] ref[erent] Ozimek.
3. Z chwilą okrążenia Szef [PUBP] Kwiatkowki T[adeusz] spotka się z ag[entem] <<Zadrożny>> według umówionego planu, posługując się umówionym hasłem, o godz. 1 dnia 25 VI [19]48 r.
4. W tym samym czasie z[astępca] Szefa [PUBP] Głowacki E[ugeniusz] zdejmie [aresztuje] wszystkich mężczyzn z domów przyległych do kanału odwadniającego, który oddziela Glebę od Kierzka, do jednego z domów, do którego zostanie po wykonaniu zadania równomiernie doprowadzony ag[ent] <<Zadrożny>>.
[...]
6. Z chwilą rozpoczęcia operacji ref[erent] Tabaczyński przeprowadzi areszt[owanie] Kupis Franciszki, zam[ieszkałej] Kierzek [informacja błędna, Franciszka Kupis mieszkała w Glebie – M.T.], u której to przeprowadzi bardzo szczegółową rewizję, zwracając baczną uwagę na bieliznę, gdyż wg danych ww. pierze i ceruje bieliznę dla bandy [...]”.
Widzimy teraz, że działania „bezpieki”, o których opowiedziała Stanisława Kurzac, miały na celu głębsze zakonspirowanie osoby, która wskazała miejsce schronów. Chodziło o to, by pokazać miejscowym, że osoby aresztowane i przesłuchiwane w domu Kolimagów nie współpracowały wcześniej z „bezpieką”, choć – jak wynika to z dokumentu – w rzeczywistości, to właśnie wśród nich znajdował się agent „Zadrożny”, który został doprowadzony na miejsce zbiórki równocześnie z innymi aresztowanymi. Jednocześnie próbowano rzucić cień podejrzeń na osoby, które nie miały z tym nic wspólnego. Wydaje się, że ten plan przynajmniej w części się powiódł. Świadczyć może o tym cytowany już fragment notatki Witolda Boruckiego „Dęba”, w której o donos oskarża on anonimowego „szpicla z Gleby”. Światło na tę sprawę rzuca także relacja państwa Heleny i Stanisława Pokorów z Gleby (oboje urodzeni w 1929 roku). Posłuchajmy:
„U Olka w Glebie była zabawa i oni [partyzanci] już byli przy studni i tam, zatańczyli i to. To było tak jakoś w tym czasie, że tych partyzantów już w lesie nie było, ale jeszcze skądś tu przyjechali. Po wojskowemu ubrane byli, ale nikt nie wiedział co to za jedni. Czy to są z tej strony czy z tej. Czy to może jakie żołnierze, co w wojsku służą nieznajome. Aż później się oświadczyli, tak gdzieś koło godziny jedenastej, kto oni są. Kazali zaśpiewać takie pieśni pobożne, <<My chcemy Boga...>>, a tam po wojnie to i nie chodziło się tak do tego kościoła, to nas zawstydzili, że nie umiem, że nie umiem się modlić. Kazali przejść dziewczynom na lewą, chłopakom na prawą stronę i każdy myślał, że będą tu walczyć tak jak walczyli kiedyś na zabawie u Lemańskich, to leli tak wtedy bracie, że aż krew sikała. Tak leli te partyzanci [partyzanci ukarali wówczas w ten sposób mężczyzn, którzy przyszli na zabawę z myślą o bijatyce – M.T.]. Ale tu u Olka nie bili nic, tylko pokazali, że mają na piersiach taką Matkę Boską fosforowaną, i że oni są z tego... jakby to nazwać. Nie z tego resortu, tylko z tej drugiej strony. I oni chcą się modlić i oni się modlą. Powiedzieli, że ten bunkier oskarżyli... tu z Gleby taki, w takiej białej murowance mieszkał, Marcel Politowski się nazywał i Dawid Antoni z Czarnotrzewia. Powiedzieli, że Giers, co siedzi w więzieniu [mowa o Henryku Giersie z Gleby, skazanym na 7 lat więzienia za przynależność do NZW – M.T.], to że jego żona do końca życia będzie miała pamiątkę z ich strony, bo on cierpi, a ona tutaj będzie miała dobrze. A tego, z tej białej murowanki i tego z Czarnotrzewia, to śmierć nie minie. I ten Marcel musiał się przez to ukrywać w Pastwiskach [miejscowość nieopodal Grudziądza – M.T.], a ten Dawid rzucił gospodarkę i wyjechał do Wejherowa, bo go tu podobno tak zleli, że aż krew do sklepu [piwnicy] leciała. I za to, że oskarżyli te bunkry. A czy to oni, to nikt nie wie, ale tamci powiedzieli, że to oni oskarżyli”.
Z powyższej relacji wynika, że winą za wskazanie schronów partyzanci obarczali, przynajmniej w pewnym czasie, Marcela Politowskiego z Gleby i Antoniego Dawida z Czarnotrzewia. W świetle informacji jakie posiadamy, możemy stwierdzić niemal ze stuprocentową pewnością, że podejrzenia te były chybione. Szczególnie trudna mogła być sytuacja Marcela Politowskiego, który ze strony partyzantów był oskarżony o współpracę z „bezpieką”, a „bezpieka” z kolei, jeszcze w listopadzie 1948 roku, podejrzewała go o kwaterowanie partyzantów.
Kim był zatem „Zadrożny”? Nawet teraz, gdy minęło od tamtych wydarzeń ponad pół wieku, nie jesteśmy w stanie na to pytanie odpowiedzieć. Kiedy w 2011 roku rozmawiałem na ten temat z dr. Tomaszem Łabuszewskim, pracownikiem IPN-u, który przez wiele lat zajmował się historią „XVI” Okręgu NZW, powiedział mi, że historykom nie udało się jeszcze ustalić kto kryje się pod tym pseudonimem i, jeśli to się kiedyś uda, to tylko jakimś szczególnym zbiegiem okoliczności. Współpraca „Zadrożnego” była krótka (trwała około 3 tygodni), prowadził ją zresztą ostrołęcki Urząd Bezpieczeństwa, i w żadnym z dokumentów nie pada prawdziwe nazwisko agenta. Garść informacji, jaką zaprezentowałem wyżej pozwala przypuszczać, że „Zadrożny” mieszkał nieopodal partyzanckich schronów. Niektóre opracowania podają nawet, że pochodził z Gleby, ale równie dobrze mógł pochodzić z Kierzka (w świetle informacji, jakie posiadam, jest to wersja nawet bardziej prawdopodobna). Niektóre osoby, z którymi rozmawiałem podają wprost jego nazwisko i nie ma specjalnych podstaw, aby powątpiewać w ich relacje. Niemniej jednak, jeśli ich słowa nie znajdą potwierdzenia w dokumentach archiwalnych, to trudno mówić o stuprocentowej pewności, dlatego też nie podaję personaliów tej osoby. Pozostaje nam na razie czekać.


Zagłębienia w lesie, jakie zachowały się po głównej bazie „XVI” Okręgu Narodowego Zjednoczenia Wojskowego kryptonim „Orzeł”.

 
Niezaprzeczalnym faktem jest za to tragiczny finał „kurpiowskiej doli” partyzantów aresztowanych 25 czerwca 1948 roku. Józef Kozłowski, Czesław Kania, Bolesław Szyszko i Piotr Macuk zostali straceni w Warszawie 12 sierpnia 1949 roku. Henrykowi Tkaczykowi i Piotrowi Darmofałowi kara śmierci została zamieniona na dożywotnie więzienie. Konsekwencją zdobycia głównej bazy „XVI” Okręgu NZW było też aresztowanie ponad dziewięćdziesięciu mieszkańców powiatu ostrołęckiego, którzy należeli do NZW lub wspierali ruch niepodległościowy.
Całe szczęście żyją jeszcze świadkowie burzliwych wydarzeń powojennej historii Kurpiowszczyzny, choć niestety jest ich coraz mniej...
– Panie, to z tego nic nie wyjdzie – rzekła Stanisława Kurzac, machając niedbale ręką. Blisko godzina rozmowy wyraźnie ją zmęczyła. Spuściła głowę i zamyśliła się. – To tak bardziej na pamiątkę – powiedziała w końcu.
Wyobrażam sobie, że jeśli ma się blisko dziewięćdziesiąt lat, to czuje się już oddech śmierci na plecach. Takie słowa mimo wszystko zapadają w pamięć i wcale nie muszę odtwarzać nagrania, żeby je usłyszeć.
Stanisława Kurzac zmarła w sierpniu 2010 roku. Wdzięczność ciąży mi jak wysokoprocentowa pożyczka. Mam nadzieję, że tym artykułem spłacam chociaż część długu.


***
Artykuł napisałem na podstawie wywiadów, jakie przeprowadzałem z mieszkańcami Gleby i Kierzka w latach 2010-2013 oraz następującej literatury: Kryptonim „Orzeł”. Warszawski Okręg Narodowego Zjednoczenia Wojskowego w dokumentach 1947-1954, wybór i oprac. K. Krajewski, T. Łabuszewski, J. Pawłowicz, L. Żebrowski, Warszawa 2004; Mazowsze i Podlasie w ogniu 1944-1956. Powiat Ostrołęka, Warszawa [b.r.w.]; Stefanowicz K. „As”, Rok 1944 w Puszczy Myszynieckiej. Wspomnienia, Ostrołęka 1998.

niedziela, 17 maja 2015

Cudowna moc ziemi kadzidlańskiego cmentarza*


Historia antropologiczna nauczyła nas patrzeć na przeszłość jak na obcy kraj. Gdybyśmy przenieśli się w czasie, spotkalibyśmy innego człowieka. Nawet jeśli zrozumielibyśmy jego mowę, to wcale nie znaczy, że odkrylibyśmy co ma nam do powiedzenia. Uchwycenie inności, to kwestia fundamentalna. Dlatego właśnie historia zaczęła czerpać z metod wykorzystywanych w antropologii kulturowej, chociaż wielu historyków po dziś dzień uprawia wyłącznie swoje historyczne poletko i nawet nie myśli wystawiać nosa poza miedzę. Tymczasem, to często dzięki unidyscyplinarności możemy spojrzeć na stare problemy inaczej. Jest to szczególnie ważne właśnie w przypadku historii regionalnej, która ma skłonność do zamykania się w swojej prawdziwej czy też często urojonej oryginalności i tylko w niej szuka odpowiedzi.
            Robert Darnton napisał niegdyś, że „kiedy nie potrafimy zrozumieć przysłowia, dowcipu, rytuału albo wiersza, wiemy, że natrafiliśmy na coś interesującego. Dłubiąc w treści dokumentu, tam gdzie jest najmniej zrozumiała, mamy szansę rozwikłać obcy nam system znaczeń. Jedna jego nić może nas nawet doprowadzić do nieznanej, wspaniałej wizji świata”.
             Punktem wyjścia do napisania tego artykułu było właśnie uchwycenie inności. Chciałem, by Czytelnik razem ze mną odbył podróż w przeszłość, by tak jak ja poczuł zapach manowców i razem ze mną dostawał z ekscytacji gęsiej skórki, kiedy elementy zagadki zaczynają wreszcie do siebie pasować. Dlatego ważne jest dla mnie, bym jawił się w tym tekście jako człowiek z krwi i kości.
     Niektórzy historycy po dziś dzień uważają, że dzięki bezosobowej narracji dodają swoim tekstom wiarygodności i „naukowości”. Jest to oczywiście bzdura. Wydaje się nawet, że jest zupełnie odwrotnie. Przecież za bezosobową formą dużo łatwiej ukryć kłamstwo.


      Jedną z najistotniejszych cech współczesnej, ulegającej antropologizacji humanistyki, jest zdumienie. Przyjęło się dziś, że winniśmy patrzeć na świat niczym kilkuletnie dzieci, które bez przerwy pytają: „a dlaczego?”, „a po co?”. Ja, mimo wszystko, staram się nie nadużywać tych pytań, gdyż potrafią wiercić dziurę w głowie widiowym wiertłem; zapalają w niej tajemniczy kaganek, który tli się, dopóki nie zgasi go fala zrozumienia. Człowiek żyje wówczas w tym świecie nieopatrznie postawionego pytania; zaszywa się w swojej pustelni pośród opasłych książek, upodabniając się coraz bardziej do świętego Hieronima, jakiego podziwiamy na najsłynniejszym bodaj obrazie Colantonio. To niebezpieczne. Wszak świętym nie każdy być może. Jakże łatwo można zapomnieć wtedy o bożym świecie, nie spostrzegając nawet lwa, który przycupnął u stóp, prosząc o wyciągnięcie drzazgi z opuchniętej łapy.

Niccolo Antonio Colantonio, Święty Hieronim w pracowni (źródło: Wielkie Muzea. Museo di Capodimonte, Warszawa 2007)

       Pokusa jest jednak ogromna i – bijąc się w piersi – przyznaję, że czasem jej ulegam. Zostawmy może już zatem tę spowiedź, by zafundować sobie podróż w czasie i przestrzeni. Uchyli nam ona rąbka tajemnicy, o której chcę dziś opowiedzieć...
      Trafiamy do Kadzidła. Koniec XIX stulecia zbliża się wielkimi krokami. Stoimy w nowo wybudowanej świątyni, wodząc oczyma po ścianach koloru gliny, to znów zawieszając wzrok na wspaniałym ołtarzu głównym przywiezionym z odległego Kodnia. Zbliża się koniec niedzielnej mszy. Proboszcz Rejchel czyni znak krzyża, błogosławiąc wiernych. Z tłumem Kurpiów opuszczamy kościół i udajemy się na pobliski cmentarz, tonąc w morzu drewnianych krzyży. Tu naszą uwagę zwraca pewna kobieta, która bierze kilka garści ziemi, zawija ją w skrawek materiału i odchodzi. Kierowani ciekawością podążamy za nią. Gdy kobieta znika wreszcie w sieni swej chałupy, podchodzimy do okna, by dojrzeć co dzieje się w środku. W kącie pomieszczenia widzimy leżące na łóżku dziecko; ma rozpalone do czerwoności czoło i miota się niespokojnie w pościeli. Po kilku minutach wchodzi obserwowana przez nas wcześniej kobieta. Stawia na środku izby balię, wlewa wodę, zanurza w niej zawiniątko z ziemią, po czym obmywa ciało dziecka z wielką starannością... i tu musimy już niestety wrócić do XXI wieku.


 
      O tym, że wśród Kurpiów „praktykowało się branie ziemi z cmentarza do kąpieli chorych dzieci”, dowiadujemy się z wizytacji parafii Kadzidło z 1891 roku. Kiedy pierwszy raz natknąłem się na tę informację, natychmiast obudziło się we mnie „antropologiczne dziecko” ze swoimi kłopotliwymi pytaniami: „a dlaczego?”, „a po co?”. Wiertarka z widiowym wiertłem zaczęła groźnie warczeć, a kaganek zapłonął. No cóż... nie było już odwrotu.
      Oczywiście uplotłem wówczas naprędce odpowiedź, że ziemia cmentarna jest ziemią święconą i jako taka, w przekonaniu ludu, mogła mieć cudowne właściwości. Dopiero bogatszy o kilka nieocenionych lektur, odkryłem jak bardzo ta „chrześcijańska” interpretacja wywiodła mnie na manowce.
      Już na początku naszego „śledztwa”, które ma wyjaśnić dziwne zachowanie owej kadzidlanki z końca XIX wieku, należy zaznaczyć, że rytuał brania ziemi do kąpieli chorych spotykamy także w innych regionach kraju. Jest to ważny trop, gdyż w naszych poszukiwaniach nie będziemy musieli ograniczać się tylko do regionu kurpiowskiego, a jak się później okaże, w rytuale tym odnajdziemy również pierwiastki obecne także w innych, nieraz bardzo odległych kulturach.
      Pochylmy się teraz nad miksturą, dzięki której – jak ufała kobieta – chore dziecko miało odzyskać zdrowie. Możemy wyszczególnić w niej dwa podstawowe składniki: ziemię cmentarną i wodę.
      Przyjrzyjmy się wpierw wodzie. W kosmogonii, micie i rytuale woda spełnia identyczne funkcje, niezależnie od kontekstów kulturowych. Niech przemówi w tej sprawie Mircea Eliade (Traktat o historii religii, Warszawa 2009, s. 204): „Woda jest symbolem kosmogonicznym, zbiornikiem wszystkich zarodków, staje się więc również substancją magiczną i leczniczą par excellence: woda leczy, odmładza, zapewnia życie wieczne. [...] Każda woda dzięki uczestnictwu lub degradacji [...] jest skuteczna, płodna i lecznicza”. Jej obecność w miksturze użytej przez kobietę nie powinna nas zatem dziwić, choć jednocześnie nie możemy tego faktu przeceniać, bo nie on jest tu istotny. Co zatem z drugim składnikiem, który wydaje się być kluczowy?
      Jeśli spojrzymy na ziemię z tej samej perspektywy, z której przyglądaliśmy się wodzie, możemy dojść do wniosku, iż te dwie substancje posiadają wiele cech wspólnych. Ziemia, podobnie jak woda, zawiera zarodki, choć w niej wszystko szybciej owocuje; posiada nieograniczoną zdolność rodzenia, jest źródłem siły. Traktuje się ją zatem jako „matkę” ludzi i wszystkich żywych istot. Symbol ziemi-matki jest stałym elementem wszystkich religii. Jej rodzicielskie cechy pojawiają się nie tylko w symbolice narodzin i wzrostu, ale także w symbolice śmierci. Zmarłych chowa się (zwróćmy uwagę na to określenie) w ziemi nie po to, aby zostali tam na zawsze martwymi, lecz po to, by się w niej odrodzili i powrócili do nowego życia.
      W wielu kulturach ziemia była i jest używana jako środek leczniczy. My musimy jednak zwrócić uwagę, że składnikiem badanej mikstury, nie jest ziemia jako taka, lecz ziemia pochodząca z cmentarza. Zastanówmy się zatem teraz, co jest w niej takiego wyjątkowego, odmiennego.
      Wydaje się, że o osobliwości ziemi cmentarnej nie decydował fakt, że była to ziemia poświęcona (wspominałem już o tym wyżej). Świadczyć może o tym to, że jeszcze w końcu XIX wieku w Dąbrówce, ludność chowała zmarłych w nie poświęconej ziemi. Tamtejsi mieszkańcy nie mieli nawet oporów, by w 1888 roku pogrzebać w niej swojego dotychczasowego duszpasterza – księdza Podgórskiego. W sprawie tej protestowały wprawdzie władze duchowne (biskup płocki nakazał zamknąć kaplicę w Dąbrówce), ale wydaje się, że lud nie widział w swym czynie nic zdrożnego.
      Reasumując: w potocznej świadomości Kurpiów, żyjących w XIX wieku, ziemia cmentarna nie stawała się wyjątkowa wyłącznie poprzez akt poświęcenia; decydowały o tym również inne czynniki.
      Na właściwy – jak sądzę – trop w tej sprawie naprowadził mnie Philippe Ariès i jego wspaniała książka – „Człowiek i śmierć”. By podążyć za jego myślami, musimy znów cofnąć się w czasie.
      W wiekach XVI-XVIII popularny był pogląd, że śmierć jest stanem, który ma w sobie coś z życia i coś ze śmierci. Wierzono, że w martwym ciele pozostają pewne formy życia i wrażliwości; przynajmniej dopóki nie ulegnie ono rozkładowi. Arièsowi sekunduje w tej kwestii Jean Delumeau, który mówi o stanie aśmiertelności, rozumianej jako przedłużenie życia zwłok na nieokreślony czas. Przekonanie to miały potwierdzać zaobserwowane zjawiska: zmarli wykonują jakieś ruchy; rosną im włosy, paznokcie, zęby; pot ciągle się wydziela. U wisielców następuje erekcja członka. Zdarzały się przypadki, jakoby ofiara miała krwawić w obecności mordercy. Trupy mogą także wydawać z głębi mogiły jakieś głosy, podobne na przykład do świńskiego chrząkania, a po otwarciu grobu okazuje się, że zmarły pożarł swój całun lub odzież.
      Teoria śmierci-stanu była popularna wśród lekarzy, ale przede wszystkim wśród ludu, który na co dzień obcował ze śmiercią. Uważał on na przykład, że człowiek po śmierci słyszy i pamięta, w związku z czym należy zwracać uwagę na to, co się przy nim mówi. Nieboszczykowi trzeba położyć na powieki monety, by nikogo nie wypatrzył. Dreszcze są swoistą zapowiedzią tego, co będzie się odczuwało we własnej mogile, gdy ktoś zacznie po niej chodzić. Z kolei pewien mężczyzna, któremu zmarła żona, kazał grabarzom nieść ją ostrożnie, by nie odczuła bólu (nie bez kozery życzymy zmarłemu, by mu ziemia lekką była). Prosty lud jeszcze długo nie chciał się pogodzić z nauczaniem chrześcijańskiej elity ortodoksyjnej, spadkobierczyni średniowiecznej scholastyki, która głosiła, że utrata duszy pozbawia ciało wszelkiego życia.
      Zachowanie pewnej wrażliwości, owego pierwiastka życia w ciele zmarłego, miało niemały wpływ na życie codzienne, a przede wszystkim na powstanie osobliwej farmaceutyki. Oddajmy na dłużej głos Arièsowi (Człowiek i śmierć, Warszawa 1992, ss. 350-351): „[...] trupy dostarczały surowców do leków nader skutecznych, a nie mających charakteru magicznego. Na przykład pot zmarłych dobry był na hemoroidy i <<narośle>>; dotknięcie ręki trupa, potarcie tą ręką chorego miejsca na ciele mogło uzdrowić, jak w przypadku pewnej chorej na wodną puchlinę kobiety, która kazała, aby jej brzuch pogładzono ręką jeszcze ciepłego nieboszczyka (oto dlaczego anatomowie mają zawsze zdrowe ręce). Cała seria zabiegów miała leczyć żywą część ciała za pomocą martwej: ramię – ramieniem, nogę – nogą. Wyschnięta czaszka przynosiła ulgę epileptykom (z kości po ich sproszkowaniu, sporządzano wywar). [...] Kości działają również profilaktycznie. Zaleca się je nosić zawieszone na szyi albo wszyte w odzież, ale nie jako memento mori, lecz z uwagi na ich własną wewnętrzną moc [...]. Żołnierze, którzy noszą przy sobie palec poległego żołnierza, mają się doskonale. [...] Garmann [niemiecki lekarz, żyjący w latach 1640-1708] podaje wreszcie receptę na <<boską wodę>> (zwaną tak dla swoich cudownych właściwości) według Thomasa Bartholina i Hieronima Hirnhayma: bierze się całego trupa (totum cadaver) człowieka zdrowego, lecz zmarłego nagłą śmiercią, tnie się go na bardzo drobne kawałki: ciało, kości, wnętrzności; wszystko należy dobrze wymieszać i zamienić w płyn w aparacie destylacyjnym”.
      Wiele podobnych przykładów podaje też Henryk Biegeleisen. Jego książka (Lecznictwo ludu polskiego, Kraków 1929, ss. 67-75) jest ich swoistą skarbnicą. Przytoczę tu tylko krótki fragment: „Do najskuteczniejszych środków lecznictwa ludowego [...] należy ciało zmarłego, jego części i rzeczy najbliższego otoczenia a więc kości, grób itp. Ziemia z cmentarza (nasiąkła siłą życiową), gwoździe z trumny, przedmioty leżące na mogile, uchodzą [...] za lekarstwo. [...] Ziemia z cmentarza, noszona w woreczku na szyji [sic!], chroni od febry (Poznańskie). Na inne choroby każą brać piasek z trzech grobów [...]. Na suchoty skutecznym lekarstwem w Jurkowie jest <<odrobina ziemi wziętej z cmentarza, którą chory zjeść powinien>> [...]. Jeżeli kto z uczestników pogrzebu zachoruje, przynoszą mu ziemi z grobu tego nieboszczyka, na którego pogrzebie zasłabł. Ziemię tę, rozmieszaną z wodą, dają mu pić [...]. Chore śmiertelnie dziecko w Wierzchowiskach kąpią w wodzie, do której <<biorą trzy razy piasku z mogił i zmiatają go miotłą, wziętą z cmentarza>>”. Podobne praktyki znane były na Mazowszu, gdzie chore na gruźlicę dzieci kąpano przed wschodem słońca w wodzie, w której zanurzano szmatkę, zawierającą ziemię z trzech grobów (po trzy miarki z każdego). Dziecko musiało być wykąpane trzy razy w tej samej wodzie, którą następnie wylewano na skrzyżowaniu dróg lub na trzy przęsła płotu.
      Tego rodzaju przykłady można by mnożyć. Najważniejsze jest jednak to, że Ariès i Biegeleisen dotykają w swych dociekaniach także wprost istotnej dla nas kwestii. Uważają, że przekonanie o leczniczych właściwościach ziemi, pochodzącej z grobu (Ariès podaje, że najlepsza do tego celu jest ziemia z grobów wisielców, co dostarcza kolejnego argumentu za tym, że nie ma tu znaczenia fakt poświęcenia, gdyż samobójców grzebano w ziemi nie poświęconej) ma również swoje źródło w koncepcji śmierci-stanu; śmierci, która zachowuje pewne pierwiastki życia i pewien rodzaj wrażliwości. Ziemia umarłych staje się w ten sposób znakomitą pożywką i źródłem życia. Pogląd ten, jak uważał Ariès, opierał się na empirii i „naukowych” (współcześni naukowcy nie darowaliby mi, gdybym nie ujął tego słowa w cudzysłów) fundamentach; magia odgrywała w nim małą rolę, o czym mógłby zaświadczyć fakt, że w XVII wieku londyńskie apteki dostarczały części ludzkich czaszek, pochodzących zwłaszcza z powieszonych zbrodniarzy, a tyrolscy chłopi jeszcze długo potem spodziewali się otrzymać w nich tłuszcz z wisielców.
      Powyższe przykłady nie muszą jednak dowodzić „naukowej” proweniencji omawianych praktyk. Wszak kultura typu ludowego jest pojęciem szerszym niż kultura chłopska i może dotyczyć także elit. By podążyć tym tropem, musimy uciec się do etnologii. Jednym z ważniejszych jej pojęć, sięgającym swymi korzeniami nauki o języku, są opozycje binarne, za pomocą których człowiek podświadomie porządkuje świat i nadaje mu sens. Otóż dane zjawisko lub rzecz istnieje w naszej świadomości dzięki temu, że istnieją jakieś ich przeciwieństwa. Dla przykładu: gdyby jedyną barwą, jaką dostrzegamy był kolor czerwony, to nie byłoby potrzeby, aby go nazywać; istniałby on niejako poza naszą świadomością. Dopiero dostrzegając również inne barwy, pojawia się potrzeba, by kolorowi czerwonemu nadać jakąś nazwę. Innymi słowy: dopiero wyjątek może potwierdzić regułę; w innym przypadku reguła ta nie będzie dostrzegalna.
      W każdej kulturze istnieją zatem podstawowe opozycje bazowe (w naszej będą to np. życie – śmierć, żeńskie – męskie, noc – dzień itp.), porządkujące rzeczywistość. Nie zawsze występują one jednak w czystej postaci. I tak np. ideę płodności mogą konotować różnego rodzaju motywy falliczne, mleko, wiecznie zielone drzewo. Istnieją również przypadki, że pewne rzeczy lub zjawiska nie dadzą się podporządkować żadnej kategorii (np. ekskrementy są niejako „zawieszone” między opozycjami człowiek – nie człowiek, życie – śmierć; obojnactwo z kolei kłóci porządek opozycji męskie – żeńskie). Takie przypadki nazywane są w etnologii mediacjami i w kulturze są obejmowane zakazami – stają się tabu. Zwróćmy teraz uwagę, że zjawisko śmierci-stanu, o którym pisałem wyżej, wpisuje się w charakter mediacji, jako nie dające się sklasyfikować w opozycji życie – śmierć; powinno być więc tłumione w kulturze. Powstaje zatem pytanie: dlaczego fragmenty zwłok, ziemia cmentarna itp., były tak popularnymi środkami leczniczymi?
      Otóż czas i przestrzeń w interpretacji ludowej dzielą się na szereg sprzecznych, nieraz zupełnie sobie przeciwstawnych odcinków. Zupełnie czym innym charakteryzuje się czas kawalerski, czas małżeński, czas umierania. Zmiany te nie muszą być jednak aż tak długotrwałe. Dokonują się również w cyklu rocznym, a nawet dobowym. Czas choroby również wpisuje się w ten schemat, ale o tym opowie najlepiej Ludwik Stomma (Antropologia kultury wsi polskiej XIX wieku oraz wybrane eseje, Łódź 2002, ss. 189-190): „Czas zachorowywania rozdzielić [...] można, podług logiki mitycznej, na trzy okresy: opuszczania stanu zdrowia, marginesu i wejścia w stan choroby. Wyzdrawiania odwrotnie [...]. O ile więc wszelkie odkryte tabu, zjawiska mediacyjne niebezpieczne są dla człowieka zdrowego, gdyż zagrażają mu zepchnięciem poza granice stanu określonego i właściwego, o tyle dla człowieka chorego będą one wskazane i potrzebne, gdyż wskazana i potrzebna jest mu właśnie zmiana stanu. To, co budzi w zdrowym wpojony mu społecznie opór, co zawstydza go i brzydzi, będzie niemal z reguły cennym medykamentem dla chorego. Toteż u podstaw kuracji polegającej na podawaniu pacjentowi środków uznanych społecznie za wstrętne lub nieprzyzwoite nie leży bynajmniej chęć <<zbrzydzenia choroby>>, jak to zdroworozsądkowo interpretowali Kazimierz Moszyński czy Henryk Biegeleisen, lecz logika mediacji”.
      Powyższy wywód Stommy dotyczył wprawdzie wykorzystywania ekskrementów w medycynie ludowej, ale bez trudu da się go przenieść na poruszany przez nas problem. Trzeba jednocześnie nadmienić, że medycyna ludowa lubowała się wręcz w piętrzeniu mediacji i to na wielu płaszczyznach – czasowej, przestrzennej, biologicznej, obrzędowo-magicznej. Im więcej „pierwiastków mediacyjnych” znalazło się w danym medykamencie, tym był on skuteczniejszy (etnografia zna wiele przykładów różnego rodzaju rytuałów, gdzie dużą rolę odgrywają m.in.: miedze, rozstaje dróg, progi chałup, granice wsi, przełomowe momenty cyklu rocznego czy dobowego). Stąd w naszych makabrycznych recepturach pojawiają się zwłoki ludzi zmarłych nagle, wisielców (były to bowiem tzw. złe śmierci, do których człowiek nie mógł się przygotować należycie w sensie obrzędowo-magicznym). Pojawia się w nich także liczba „trzy”, a wszelkie liczby nieparzyste są – podług ustaleń Stommy – utożsamiane ze zmianą właśnie. Poza tym przestrzeń cmentarna sama w sobie była zjawiskiem mediacyjnym, jako łącznik świata żywych i martwych; obowiązywały w niej inne prawa, inne – często na pierwszy rzut oka irracjonalne – zachowania.
      Jeśli przyjmiemy ten strukturalistyczny wywód za słuszny, to stwierdzimy, że lekarstwo użyte przez naszą kadzidlankę nie było zbyt mocne ze względu na niskie spiętrzenie mediacji (oczywiście skuteczność kuracji mogła być wzmocniona przez różnego rodzaju czynniki, jednak lakoniczna wzmianka w wizytacji nie mówi nam nic na ten temat). Trzeba jednocześnie nadmienić, że medycyna ludowa zalecała sięganie po mocniejszy medykament tylko wtedy gdy słabszy nie przyniósł skutku. Należy ponadto zauważyć, że była to końcówka XIX wieku, kiedy to podobne praktyki dzięki dynamicznemu rozwojowi nauki oraz upowszechnieniu jej wśród społeczeństwa, w wielu kulturach już zanikły; o fragmenty ludzkich zwłok było coraz trudniej, a ziemia cmentarna mogła stać się ich swoistym substytutem. Wprawdzie z wizytacji, która skłoniła mnie do powyższych rozważań, dowiadujemy się, że dzięki stosownym naukom głoszonym z ambony, praktyki brania ziemi z cmentarza ustały także w Kadzidle. Nie musimy jednak dawać temu wiary, gdyż podobne zapewnienia odnajdziemy w większości wizytacji. Poza tym jest mało prawdopodobne, by na niedzielnych kazaniach proboszcz Rejchel choć raz wspomniał o dokonaniach Pasteura.
       A nawet gdyby. Czy ktoś by mu uwierzył?

 
 
 
Bibliografia:

Archiwum Diecezjalne w Łomży, zespół I, sygn. 62 – Akta dotyczące Kaplicy w Dąbrówce.
Ariès Ph., Człowiek i śmierć, Warszawa 1992.
Biegeleisen H., Lecznictwo ludu polskiego, Kraków 1929.
Biegeleisen H., U kolebki. Przed ołtarzem. Nad mogiłą, Lwów 1929.
Delumeau J., Strach w kulturze Zachodu XIV-XVIII w., Warszawa 1986.
Eliade M., Traktat o historii religii, Warszawa 2009.
Etnografia Lubelszczyzny – ludowe wierzenia o ziemi (artykuł dostępny na portalu: teatrnn.pl), oprac. M. Wójtowicz.
Kalinowska B., Salus per aquam, czyli... Spa na ludowo, „Rozmaitości”, nr 267 z dnia 07.11.2011.
Keller J., Wstęp [w:] Zwyczaje, obrzędy i symbole religijne, Warszawa 1978.
Majbroda K., Dlaczego humanistyka ucieka w antropologię? Kilka uwag o dostrzeżonym eskapizmie, „Literatura Ludowa”, nr 2/2011.
Materiały wizytacyjne biskupa Michała Nowodworskiego, z. 2: Dekanat ostrołęcki, oprac. ks. M. M. Grzybowski, Płock 2006.
Siemion K., Woda cudowna i woda zwyczajna, „Polska Sztuka Ludowa. Konteksty”, nr 1-2/2002.
Sikora S., Cmentarz. Antropologia pamięci, „Polska Sztuka Ludowa. Konteksty”, nr 1-2/1986.
Stomma L., Antropologia kultury wsi polskiej XIX wieku oraz wybrane eseje, Łódź 2002.
Talko-Hryncewicz J., Zarys lecznictwa ludowego na Rusi południowej, Kraków 1893.
Udziela M., Medycyna i przesądy lecznicze ludu polskiego. Przyczynek do etnografii polskiej, Warszawa 1891.


* Pierwodruk: „Kurpie”, nr 3(50)/2012

niedziela, 15 marca 2015

Uroczystość konsekracji kadzidlańskiego kościoła anno Domini 1783


Do dziś nie wiem jak to się stało, że dopiero po studiach po raz pierwszy zetknąłem się z klasyką mikrohistorii. Była to książka „Montaillou. Wioska heretyków 1294-1324”. Z czasem poznałem kolejne: „Ser i robaki”, „Powrót Martina Guerre’a”, „Wielka masakra kotów”. To co m.in. fascynowało mnie w tych opowieściach, to sposób narracji. Język jest barwny i żywy; nie nuży. Żeby jednak pisać w taki sposób, potrzebne są specyficzne źródła, które pozwolą nam odtworzyć koloryt dawnych lat. Od długiego czasu siedziała we mnie myśl, że fajnie by było w taki właśnie sposób spojrzeć na kurpiowską historię. Nie znałem jednak odpowiednich źródeł, aż do czasu, kiedy – dzięki uprzejmości Michała Bogdańskiego – trafił w moje ręce pewien diariusz. Objętościowo nie był wielki, więc mój artykuł też nie grzeszy długością, ale i tak cieszę się, że udało mi się ożywić te parę dni z końca XVIII wieku.
Tekst ten w skróconej wersji (bez przypisów) ukazał się w numerze 1(48)/2012 magazynu regionalnego „Kurpie”.
 


      W sobotę 27 września 1783 roku zjechało się do Kadzidła duchowieństwa różnego autoramentu. Byli wśród nich kanonicy i proboszczowie, kapłani świeccy i zakonni; wszyscy ubrani uroczyście w stroje nabożne. Spory ich tłum gromadził się w okolicach kościoła. Co pewien czas ktoś z zebranych zadzierał głowę, by ujrzeć w całej okazałości nowo wybudowaną świątynię[1]. Drewniany, majestatyczny kościół górował nad ubogimi zagrodami Kurpiów[2], które tłoczyły się wokół niego niczym poddani u stóp swego króla. Kontrast ten potęgował wrażenie monumentalności budowli, toteż każdy z zachwytem wpatrywał się w zbożne dzieło ufundowane przez starostę Małachowskiego[3].
Około trzeciej po południu wśród zebranych zapanowało wielkie poruszenie. Z ust do ust wędrowała długo oczekiwana nowina: „Biskup Narzymski[4] już blisko!”. Wszyscy w pośpiechu udali się pod wspaniale udekorowaną bramę cmentarną, by tam przywitać czcigodnego gościa. Naraz odezwały się dzwony, a moździerze i armaty zaczęły bić na wiwat, jakby samego monarchę witały.
Po tej ceremonii udali się wszyscy do nowego kościoła, gdzie po krótkiej modlitwie głos zabrał proboszcz kadzidlański – Marcin Szwejkowski. Kwiecistym słowem przywitał biskupa w imieniu swoim, całej okolicy, zgromadzonego duchowieństwa, a przede wszystkim w imieniu Antoniego Małochowskiego. Wspomniał przy tym z wdzięcznością, że dzięki powstaniu sufragani pułtuskiej łatwiejsze jest administrowanie obrządków biskupich w parafii kadzidlańskiej. Na jego słowa ksiądz biskup stosownie odpowiedział, po czym odprawił wraz z duchowieństwem nabożeństwa i modlitwy.
Następnego dnia (28 września) rozpoczęła się kilkugodzinna celebracja poświęcenia kościoła[5] pod przewodnictwem biskupa Narzymskiego. W trakcie tej uroczystości na wspaniałym postumencie wystawiony był pięknie ozdobiony i iluminowany portret fundatora – Antoniego Małachowskiego. Okalały go cztery geniusze[6], trzymające na rogach wizerunku następujące napisy: Deo suo erexit (wzniósł swemu Bogu[7]), Munificentissime ornavit (bardzo szczodrze ozdobił), Liberalissime dotavit (bardzo hojnie wyposażył), Religiosissime consecrari curavit (z największą czcią poświęcenia dopilnował). Odbywszy ostatnią procesję z relikwiami, ksiądz konsekrator zasiadł na faldistorium[8] naprzeciwko wielkich drzwi, po czym przemówił z wielką gorliwością. Wygłosił naukę do ludu o poszanowaniu kościołów, a następnie podziękował fundatorowi za tak wielkie dzieło, przypominając przy okazji jego zasługi, zaszczyty, sprawiedliwości w magistraturach oraz rzadkie już cnoty i hojność na Domy Boże. Po skończonej uroczystości poświęcenia odprawił mszę świętą, na której wyborne kazanie miał ksiądz Wacław Piasecki, rektor łomżyńskiego konwentu pijarów. Następnie wszyscy udali się na obiad, gdzie przy akompaniamencie kapeli i huku armat „spełniane było zdrowie” biskupa Narzymskiego, Antoniego Małachowskiego, a także innych osób. Po obiedzie biskup bierzmował, po czym odbyły się uroczyste nieszpory, na których kazanie wygłosił ksiądz profesor Turowski – pijar łomżyński.
Nazajutrz (29 września) biskup Narzymski rozpoczął odprawianie czterdziestogodzinnego nabożeństwa, które było całorocznie celebrowane w diecezji płockiej. Był to też dzień imienin biskupa płockiego – Michała Jerzego Poniatowskiego[9], toteż proboszcz Szwejkowski, kierowany wielkim przywiązaniem do swego zwierzchnika, a także rozkazem Antoniego Małachowskiego, zadbał o to, by był on wyjątkowo uroczysty.
Wszystko rozpoczęło się już o czwartej rano. Dało się wówczas słyszeć huk armat i moździerzy, ogłaszający całej okolicy wesołą nowinę. Wystawiono na postumencie iluminowany portret czcigodnego biskupa, który okalały cztery kształtne figury. Pierwsza symbolizowała ojczyznę; druga – diecezję; trzecia – Radę Nieustającą[10]; czwarta – rodzinę królewską. Każda z nich posiadała napis (kolejno): Sapientissimo et magno Senatori (najrozsądniejszemu i wielkiemu senatorowi), Vigilantissimo et optimo Pastori (najtroskliwszemu i najlepszemu pasterzowi), Prudentissimo Iustitiae Consuli (najbieglejszemu w prawie urzędnikowi), Dignissimo Principi et Regio Fratri (najczcigodniejszemu władcy i królewskiemu bratu).
Uroczysta atmosfera wnet udzieliła się duchowieństwu, toteż biskup konsekrator odprawił wotywę, na której kazanie miał kanonik kruszwicki i proboszcz myszyniecki – Paweł Giziński. Oznajmił ludowi, że są dziś obchodzone imieniny biskupa Michała, którego przezorność i staranie napełniają diecezję płocką najlepszymi ustawami. Dodał na koniec, że jest to wielki dar niebios mieć tak dobrego pasterza. Po skończonej modlitwie jeszcze raz zwrócono się do ludu, napominając o obowiązku modłów w intencji czcigodnego solenizanta. Wówczas to biskup konsekrator zaintonował Te Deum laudamus (Ciebie Boga wysławiamy), podczas którego dało się słyszeć wielokrotne wystrzały z armat, moździerzy i strzelb. Po tej uroczystości wszyscy zaproszeni goście, tak świeccy jak i duchowni, udali się na obiad. Nim jednak zasiedli do stołów, biskup Narzymski odbierał od wszystkich powinszowania w imieniu swojego zwierzchnika, a w czasie posiłku wzniósł toast za jego zdrowie. Przy tej okazji Kurpie znów stokrotnie dali z armat i moździerzy, a stu mężczyzn ubranych jednakowo, jeszcze długo strzelało ze strzelb ręcznych.
Wieczorem przy pięknie oświetlonym kościele zebrał się tłum Kurpiów, wołając: „Niech żyje nasz pasterz!”. Na iluminowanej wieży grała kapela, śpiewając „po wiejsku ułożoną” pieśń, zawierającą życzenia od dalekiego i leśnego ludu Kurpików, a każda jej strofa kończyła się gromkim: „Niech żyje Michał, nasz pasterz kochany!”.
      Przez następne dni kończyło się czterdziestogodzinne nabożeństwo z kazaniami, naukami, medytacjami oraz innymi pobożnymi obrządkami. Biskup Narzymski codziennie rano oraz po obiedzie bierzmował i w środę (1 października) po południu, pożegnany przez wszystkich, odjechał. Tego dnia po nieszporach odbyła się jeszcze publiczna procesja, kończąca pięć niezwykłych dni w historii kadzidlańskiej parafii.
 
Michał Jerzy Poniatowski, biskup płocki w latach 1773–1785
(źródło: www.plock24.pl)




[1] Pierwszy kościół w Kadzidle został wybudowany w 1740 roku. W czasie wizytacji parafii w 1775 roku był już jednak w złym stanie. Dzięki zaradności Marcina Szwejkowskiego, który objął komendę nad kadzidlańską parafią w listopadzie 1777 roku, rozpoczęto w 1781 roku budowę nowej świątyni (akt erekcyjny wydano 26 marca tegoż roku w Pułtusku), która dwa lata później była już zakończona. Kościół ten, wzniesiony pod tytułem świętego Onufrego, był długi na 56 łokci warszawskich (około 33,5 metra), szeroki na łokci 30 (18 metrów) i wysoki na 20 łokci (12 metrów). Posiadał piętnaście okien, troje drzwi zewnętrznych i czworo wewnętrznych. Front budowli wieńczyła, wznosząca się nad chórem wieża dzwonnicza, stanowiąca swoistą kopułę świątyni.
[2] Lustracja z 1789 roku podaje, iż w Kadzidle było wówczas 51 gospodarzy.
[3] Budowę kadzidlańskich kościołów wspierała rodzina Małachowkich. Pierwsza świątynia została wzniesiona staraniem Jana Małachowskiego, druga z kolei, staraniem jego syna – Antoniego. Obaj piastowali wiele godności, będąc także starostami ostrołęckimi. Wiele wskazuje na to, że Antoni zaczął nieco bardziej interesować się sprawą kadzidlańskiej parafii od momentu gdy stany Rzeczypospolitej na sejmie w latach 1773–1775 oddały mu starostwo ostrołęckie w dzierżawę emfiteutyczną, czyli długoletnią (50 lat), z obowiązkiem doprowadzenia terenu do lepszego stanu. Na jego postawę wpłynęły zapewne także domagające się pomocy prośby Marcina Szwejkowskiego.
[4] Tadeusz Norbert Narzymski został w 1778 roku mianowany przez biskupa płockiego Michała Jerzego Poniatowskiego pierwszym sufraganem oraz prepozytem pułtuskim. W tymże roku został także prekonizowany biskupem tytularnym ewarieńskim. Co ciekawe po jego śmierci, która nastąpiła w 1799 roku (został pochowany w Bogatem pod Przasnyszem), biskup płocki Onufry Kajetan Szembek mianował jego następcą na sufraganii i prepozyturze pułtuskiej Marcina Szwejkowskiego, który niestety zmarł, nie doczekawszy się zgody władz pruskich na jego prekonizację.
[5] Według późniejszych źródeł wraz z kościołem konsekrowany był także ołtarz główny.
[6] Geniusz – rzymski duch opiekuńczy każdego mężczyzny, ukazywany w sztuce nowożytnej jako uskrzydlone nagie dziecko lub młodzieniec. Z biegiem lat zaczęto utożsamiać go z aniołem, zwłaszcza aniołem stróżem.
[7] Tłumaczenia własne.
[8] Faldistorium – reprezentacyjne krzesło lub stołek o skrzyżowanych nogach używane od wczesnego średniowiecza w kościołach i na dworach.
[9] Michał Jerzy Poniatowski – brat króla Stanisława Augusta. W 1773 roku został biskupem płockim. Nie poświęcał diecezji zbyt wiele czasu, ale dzięki odpowiedniemu doborowi współpracowników zarządzał nią sprawnie. Uporządkował kancelarię, wprowadził coroczne rekolekcje dla księży i obowiązek głoszenia misji w parafiach. Za jego rządów powstał dekanat ostrołęcki.
[10] Michał Jerzy Poniatowski był wówczas konsyliarzem Departamentu Sprawiedliwości w Radzie Nieustającej.